Otoczyło nas rosyjskie wojsko

Z Anetą Żulińską-Pondo, stewardesą rozformowanego 36. Specjalnego
Pułku Lotnictwa Transportowego, rozmawia Anna Ambroziak

Natalia Januszko, Justyna Moniuszko i Barbara Maciejczyk – trzy
stewardesy, które zginęły na Siewiernym. Jak się Panie poznały?

– Poznałyśmy się w pracy. W 36. SPLT pracowałam od 2006 roku, Basia przyszła w
2007, a Natalia i Justyna w 2009 roku. One wcześniej latały w liniach cywilnych,
podobnie jak ja – więc rozumiałyśmy dobrze specyfikę naszej pracy. Była między
nami duża różnica wieku, ale to nie przeszkadzało naszej przyjaźni. Fajnie
układała się nam współpraca. Kiedy miałyśmy dyżury, nie było żadnego lotu –
siedziałyśmy razem prawie osiem godzin i rozmawiałyśmy właściwie o wszystkim.
Potrafiłam w wolnym dniu przyjść do pułku, żeby się spotkać i porozmawiać. Dziś
trudno mi wracać do tych pięknych chwil, kiedy mogliśmy razem latać i przeżywać
wspaniałe chwile. Zawsze wracaliśmy bardzo zadowoleni z wylotów, cieszyliśmy
się, że możemy zostawić nasze problemy w domu i spędzić razem czas. Jeśli ktoś
potrzebował rady, zawsze sobie służyliśmy pomocą. Gdy moi koledzy i koleżanki
lecieli gdzieś np. w nocy, to potrafiłam wyglądać przez okno i słuchać, jak
tupolew startuje, uwielbiałam jego odgłos silników. Aż do dnia katastrofy, kiedy
stojąc na płycie lotniska w Smoleńsku, czekałam z załogą (my przylecieliśmy
wcześniej Jakiem-40) i usłyszałam ten przerażający ryk silników, jak próbowali
poderwać samolot do góry. Ale była cisza.

Domyśliła się Pani, że doszło do katastrofy?
– Kiedy usłyszałam ryk silników, wiedziałam, że tupolew próbuje się poderwać i
chce odejść. Niestety, po jakimś czasie usłyszałam głuchy trzask łamanej czy
gniecionej blachy, potem nastała cisza. Od razu wiedziałam, że się rozbili,
zaczęłam krzyczeć. Moi koledzy z załogi niedowierzali, czułam bezradność, miałam
nadzieję, że dziewczyny przeprowadzają ewakuację, że ratują pasażerów, chciałam
im pomóc. Ale nie wiedziałam, od czego zacząć, wołałam do ludzi czekających na
nasz samolot, żeby im pomogli.

Jaka była wtedy pogoda?
– Kiedy już wracaliśmy do Polski, pogoda była piękna. Zresztą piękne słońce było
już godzinę po katastrofie.

Była Pani na miejscu katastrofy?
– Nie, ale pamiętam, że od razu znalazło się przy nas rosyjskie wojsko. To było
wtedy, gdy w stronę miejsca tragedii ruszyły samochody. Stałam wtedy przy
schodkach jaka, obok przejechała limuzyna, ktoś, jakiś mężczyzna, wyjrzał przez
okno i krzyknął w naszą stronę, że tupolew odleciał. Wtedy zaczęłam krzyczeć, że
to nieprawda, "dlaczego pan kłamie!".

Tym mężczyzną był Polak czy Rosjanin?
– Nie wiem, ale powiedział to po polsku. Tak samo nie wiem, co to była za
limuzyna – wyglądała na taką, którą jeżdżą rządowe delegacje. Potem siedzieliśmy
w samolocie, przed którym stał żołnierz. Nie mogliśmy wyjść z samolotu aż do
godziny 17.00.

To był rosyjski żołnierz?
– Tak, wyglądało to tak, jakby trzymał przy nas straż.

Wracając do relacji zawodowych – jak układała się Pani współpraca z
dziewczynami?

– Współpraca na pokładzie układała nam się dobrze, nieraz mieliśmy bardzo
ciężkie wyloty, ale tak dzieliłyśmy pracę, aby każda z nas mogła sobie odpocząć.
Mogłyśmy na siebie liczyć, tak w pracy, jak i w życiu codziennym. Mówiłyśmy
sobie o swoich kłopotach i jedna drugiej zawsze coś doradzała. Na pewno nie było
tak, że czekałyśmy, aż się którejś powinie noga. Wspomnienia zachowałam bardzo
pozytywne, brakuje mi tej ekipy, miałyśmy wspólne tematy, nie nudziłyśmy się ze
sobą.
Dzięki Justynie poszłam na ciekawy kierunek studiów. To ona mnie na nie
namówiła, gdy wracałyśmy z Bagram w marcu. Miała tyle planów, pomysłów, chciała
zostać pilotem, myślała o szkole w Dęblinie, szykowała się do egzaminów. Przed
wylotem do Afganistanu odwiedziłyśmy sklep wolnocłowy, kupowałam perfumy. Ona
też takie chciała, ale powiedziałam jej, że nie możemy tak samo pachnieć, więc
stwierdziła, że kupi je, jak mi się skończą. Teraz żałuję, że to nie ona je
kupiła, a ten zapach będzie mi zawsze ją przypominał. Troszczyła się o innych.
Gdy byłyśmy w Afryce, bardzo przejęła się losem afrykańskich dzieci.
Natalia była najmłodsza z naszej grupy, również pełna życia, z wieloma planami
na przyszłość. Kochała zwierzęta, nie pozwalała skrzywdzić nawet muchy. Zawsze
uśmiechnięta, ciągle się gdzieś spieszyła, zawsze miała dużo zajęć, studiowała
zoologię, ale marzyła o weterynarii. Zaoferowała się, że będzie wychodziła z
moim psem na spacery, kiedy będę musiała dokądś lecieć. Próbowała mi nieraz
dokuczać i opowiadała mi o żabach, to było celowe, aby robiło mi się niedobrze,
wtedy miała ubaw, ale z drugiej strony była trochę wstydliwa. Pamiętam jej
początki w 36. SPLT, leciałyśmy dokądś razem i poprosiła mnie, żebym zrobiła za
nią DEMO (instrukcja o wyjściach awaryjnych, które trzeba pokazać podróżnym
przed startem), ponieważ w jej sekcji siedzieli funkcjonariusze BOR. W środę (7
kwietnia 2010 r.) w Smoleńsku była Jakiem-40, ja leciałam na Tu-154M.
Spotkałyśmy się w hotelu. Mówiła, że często lata jakami, a rzadko Tu-154M.
Basia była bardzo pracowita, konkretna. Na rejsach zawsze mówiła, żeby odpocząć,
a ona się tym zajmie. Wesoła pomimo jakichś swoich chwilowych kłopotów. Ten
piękny uśmiech nie znikał z jej twarzy, nie zapomnę, jak zadzwoniła do mnie w
sylwestra i mówiła mi, że cieszy się, że mnie poznała, bo zawsze mogę jej coś
doradzić, było to miłe i później miałyśmy jakieś swoje tajemnice. Uwielbiała
podróże, była bardzo komunikatywna. Gdy był gdzieś wylot i Basia nie leciała, to
pasażerowie o nią pytali: ,,A co u pani Basi?". Miałyśmy podobne poczucie
humoru, więc rejsy razem naprawdę były wesołe, aż czasami był problem z
opanowaniem śmiechu, na szczęście pasażerom się to udzielało. Była bardzo
opiekuńcza, dbała o każdy szczegół na pokładzie, zwłaszcza o dobro załogi i
pasażerów. Bardzo mi ich brakuje. Do tej pory na wspomnienie o nich i o
wspólnych wylotach czuję ucisk w piersi. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby
opowiadać o tym spokojnie i bez emocji. Te chwile spędzone razem mogę nazwać
najszczęśliwszymi dniami w moim życiu.

A załoga Tu-154M? Pamięta Pani pierwsze spotkanie?
– Bardzo dobrze znałam Arka Protasiuka i Roberta Grzywnę, z nim latałam na
jakach. W zasadzie mój pierwszy wylot w specpułku to był lot do Wiednia z
Robertem na jaku, a później latałam z nim na tupolewie. Tak samo z Arkiem
Protasiukiem. Byliśmy razem na Haiti z pomocą humanitarną po trzęsieniu ziemi.
Darzyłam ich bezgranicznym zaufaniem, nigdy w życiu nie podważałabym ich
umiejętności. To byli piloci, którzy zawsze byli przygotowani, wiedzieli, na
jakie lotniska lecą, trzeba było dużej wiedzy, by lecieć na lotniska w krajach
objętych działaniami wojennymi. A tak przecież było, lataliśmy razem do
Afganistanu, Kabulu, w różnych warunkach atmosferycznych. Ale zawsze czułam się
z nimi bezpiecznie. Kiedy były złe warunki pogodowe, Arek umiał wtedy odwołać
rejs. Oni wiecznie siedzieli w książkach, wiecznie pogłębiali swoją wiedzę.
Nawet kiedy czekaliśmy na pasażera, Arek wyciągał różne podręczniki, coś
doczytywał. Bardzo dobrze znał język rosyjski, dobrze się w nim porozumiewał.
Dla tej załogi lot do Smoleńska nie był żadnym lotem ekstra.

Piękne jest to zdjęcie, na którym jest Pani razem z Basią Maciejczyk,
Arkadiuszem Protasiukiem i Natalią Januszko.

– To była Taba w Egipcie, przewoziliśmy wtedy tupolewem palestyńskie dzieci, rok
wcześniej Izrael zbombardował Palestynę. Przewoziliśmy sieroty ze Strefy Gazy do
Taby, stamtąd dzieci leciały do Palestyny.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl