„Spróbuj pomyśleć”


Pobierz Pobierz

 

Szczęść Boże!

Pieczone prosię w akcie pierwszym wkracza na scenę gastronomii witane podziwem restauracyjnych gości, których stać na to, aby zasiąść do kolacji przy stole pełnym wykwintnych potraw. W akcie końcowym pozostałości prosięcia podlegają zmieleniu i trafiają na lunch pod nazwą dowolną, acz zgodną z profilem lokalu. W tawernie greckiej może to być na przykład musaka. Niestety, na domową zasadę „w dobrej kuchni nic się nie marnuje” nie ma miejsca w uczciwej gastronomii, nawet w przypadku potraw świeżych. Nie ma też mowy o krzyżowaniu się dróg potraw do i ze stołu konsumenta, ani o podawaniu produktów organoleptycznie zmienionych. Jednak przy obecnych niebotycznych cenach żywności, gdy charakterystyczny dla rozkładającego się mięsa „gazik” nie daje się zamaskować przyprawami, resztki wspomnianego na wstępie prosiaka mogą skończyć w przydrożnej budzie lub w jakimś ulicznym kiosku z orientalną kuchnią, niemal tak sprawnie przetwarzającą surowce niejadalne w smakowite dania, jak ponadnarodowy koncern przemysłu spożywczego. Od czasu wprowadzenia zakazu przekazywania odpadów kuchennych (zlewek) na potrzeby zwierząt hodowlanych surowca jest w bród. Człowiek nie świnia, zje wszystko.

Zje i może się pochorować a nawet umrzeć w wyniku zatrucia czy zakażenia pokarmowego. Rozdział higieny żywności i żywienia w historii nadzoru sanitarnego w Polsce zawiera opisy wielu sensacyjnych wydarzeń, wśród których dotychczas na czołowe miejsce w rankingu żałosnej śmieszności wybijało się żądanie podpisywania deklaracji o zrzeczeniu się roszczeń w stosunku do właściciela restauracji, w której konsument zamówił tatara z surowym żółtkiem. Działo się to w czasie niekontrolowanej epizoocji salmoneloz na kurzych fermach i następującej po niej fali zachorowań u ludzi. Ręka rynku – mimo że z nazwy niewidzialna – skutecznie zakrywała oczy inspektorom i nie pozwalała naruszyć interesów partii rządzącej gospodarką żywnościową w Polsce, toteż konsument tylko na własną odpowiedzialność mógł w zjeść w stołecznej restauracji surowe jajeczko mocno obciążone podejrzeniem o zakażenie pałeczkami Salmonella.

Na dwa tygodnie przed spędzającą zasłużony sen z powiek władzy mega imprezą pod nazwą EURO 2012, na którą według rządu Polska jest świetnie przygotowana, pojawiło się zbiorowe ognisko epidemiczne, wyśledzone przez Gazetę Polską Codzienną i w ciekawym sojuszu nagłośnione i przeanalizowane na wylot na portalu Tomasza Lisa tymi oto słowami na wstępie: „Wedle relacji dziennika, Mirosław Drzewiecki, Grzegorz Schetyna, członek zarządu Polsatu mecenas Józef Birka oraz szef Polsatu Sport Marian Kmita spotkali się w jednej z warszawskich restauracji, na Saskiej Kępie”. Zainteresowanych całością obydwu artykułów odsyłam do odpowiednich stron internetowych, które naprawdę warto przeczytać, sam zajmę się apektami santarno-epidemiologicznymi tego sławnego wydarzenia ze styku polityki, mediów i bezpieczeństwa konsumenta.

Wśród 6 komentarzy na stronie pana Lisa pan Andrzeja Kepa apeluje: „jak nie podacie nazwy knajpy-trucicielki, to wszystkie restauracje na Saskiej Kępie będą miały przechlapane”, a pan Dariusz Królikowski zachęca: „może wreszcie wezmą się za ten san-epid. Czepiają się koszy na śmieci, a jak dostanie w łapę to nie wiedzą, gdzie znajduje się knajpa, którą kontrolował.”

To wypisz wymaluj odpowiednik wielokrotnie ponawianych ze strony polskiej opinii publicznej i ministra rolnictwa Republiki Czeskiej żądań ujawnienia nazw tych przedsiębiorców, którzy do solenia swoich specjałów używali odpadów z fabryki chlorku winylu ANWIL. Tym żądaniom władza dała stanowczy odpór, choć zagrożenie dotyczyło i dotyczy nadal milionów konsumentów a nie czterech prominentów.

W ich przypadku, z artykułów „Tajne spotkanie ze Schetyną na koszt Polsatu” oraz „Grzegorz Schetyna zatruł się, jedząc w knajpie. Sprawdzamy, jak się uchronić przed podobnym losem” jasno wynika, że owa knajpa to należąca do państwa Agnieszki i Marcina Kręglickich grecka tawerna SANTORINI przy Egipskiej 7 w Warszawie, wprawdzie nie na Saskiej Kępie a na terenie Osiedla im. Mikołaja Kopernika przemianowanego na Osiedle „Ateńska”, być może proroczo w związku z rozlewającym się po Europie powstałym z winy lichwiarzy greckim kryzysem. Na stronie internetowej SANTORINI widnieje ogłoszenie „W dniach 26.05.2012r. – 1.06.2012r. Restauracja Santorini będzie nieczynna z powodu remontu. Za wszelkie utrudnienia przepraszamy. Zapraszamy do naszych pozostałych restauracji.” Do zatrucia zbiorowego doszło tam 24. maja, rano dnia następnego G. Schetyna musiał ratować się kroplówką w szpitalu, którego lekarze powiadomili san-epid. Tygodniowy remont może świadczyć o wydaniu decyzji spełnienia wymagań sanitarno-technicznych, znacznie bardziej poważnych niż łatwe do usunięcia naruszenia prawa sanitarnego w zakresie porządku i czystości. Trudno uwierzyć, żeby wcześniejsze kontrole nie wykazywały potrzeby remontu restauracji, który rozpoczął się na drugi dzień po ujawnieniu zatrucia VIP-ów Platformy Obywatelskiej i goszczących ich VIP-ów POLSATU.

Portal pana Lisa namawia konsumentów do zliczania karaluchów i much w restauracjach, bo jeśli jest „zbyt dużo much, to można być prawie pewnym, że gdzieś leży zgniłe jedzenie lub jest po prostu brudno”. Pan Jan Bondar, rzecznik Głównego Inspektoratu Sanitarnego zamiast poinformować o zabraniu się przez san-epid do roboty u progu masowego napływu klientów zakładów żywienia zbiorowego, umywa ręce, głosząc wiekopomną tezę pod hasłem „im drożej, tym gorzej”: Oto ta teza:”Jeśli lokal nie wygląda zbyt estetycznie i efektownie, ale siedzi w nim wielu klientów, to śmiało można założyć, że podawane tam jedzenie będzie świeże i dobre. Tak działają, na przykład, bary mleczne, które wystrojem nie muszą zachęcać, ale z powodu dużej rotacji klientów posiadają świeże produkty – w przeciwieństwie do drogich i eleganckich restauracji świecących pustkami. W takich „ekskluzywnych” miejscach właścicielom zdarza się oszczędzać na produktach. Trzymają rzeczy do granicy świeżości i potem podają to klientom i dalej informuje, że „w lecie „granica świeżości” znacznie się skraca, na co restauratorom zdarza się przymykać oko. Na szczęście, takie jedzenie często można poznać po zapachu – szczególnie w przypadku mięs i ryb.”

a wypowiedź rzuca urzędowe oskarżenie na właścicieli drogich restauracji, gdzie konsument płaci ciężkie pieniądze nie tylko za arcydzieła sztuki kulinarnej, ale i za bezpieczeństwo. Równocześnie rozgrzesza bezczynność Państwowej Inspekcji Sanitarnej, która – skoro wie, że w drogich restauracjach na co dzień łamane jest prawo konsumenta do bezpieczeństwa żywności – powinna za pomocą kontroli, grzywien i decyzji wymusić przestrzeganie przepisów sanitarnych bez oglądania się na kryszę, którą tym restauracjom zapewniają najwyższej rangi politycy i medialni giganci. Marszałek Schetyna, minister Drzewiecki, mecenas Birka i redaktor Kmita już wiedzą, że „Polska to dziki kraj”. Do Euro 2012 pozostał tydzień.


Z Panem Bogiem
dr Zbigniew Hałat 
drukuj