Myśląc Ojczyzna: W przededniu „wielkich zmian”


Pobierz Pobierz

Szanowni Państwo!

Jak już wiadomo, wczorajsze wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych wygrał senator ze stanu Illinois, Barack Obama. W latach 70-tych krążył w Ameryce złośliwy dowcip o tym, że Stany Zjednoczone są krajem nieograniczonych możliwości. Na przykład w dziedzinie politycznej Kennedy udowodnił, że prezydentem USA może zostać katolik. Z kolei Ryszard Nixon udowodnił, że prezydentem może zostać nawet człowiek biedny. Ale dopiero Gerald Ford pokazał, że prezydentem Stanów Zjednoczonych może zostać każdy.
Ten dowcip był nie tylko złośliwy, ale w dodatku – nieprawdziwy, bo dopiero Barack Obama udowodnił, że prezydentem może zostać każdy – to znaczy – nawet Murzyn. W ten sposób stał się postacią historyczną, nawet gdyby nie dokonal już niczego więcej. Tymczasem podczas swej kampanii Obama zapowiadał wielkie zmiany i tym własnie kaptował sobie zwolenników. Jakie to zmiany? Tego dokładnie nikt nie wie. Wiadomo tylko, że mają być „wielkie”.
Okazuje się, że wystarczyła nawet tak ogólnikowa deklaracja. Inna sprawa, że Obama miał sytuację ułatwioną przez obecnego prezydenta Busha, którego postępowanie nie tylko podważyło zaufanie do Ameryki na świecie, ale również samych Amerykanów w najwyższym stopniu irytowało. Wszystko – byle nie powtórka z Busha! – tak właśnie myślało wielu Amerykanów. Można zatem powiedzieć, że do zwycięstwa Obamy w znacznym stopniu przyczynił się prezydent Bush.
W ostatnich wyborach zwraca uwagę jeszcze jedna rzecz. Oto aż 96 procent wyborców murzyńskich zadeklarowało się za Obamą. Czy dlatego, że tak bardzo spodobała im się zapowiedź „wielkich zmian”, czy dlatego, że Obama jest Murzynem? Na to pytanie nikt nie udziela jasnej odpowiedzi. Pewnie dlatego, że nikt dokładnie tego nie wie, ale być może również dlatego, że gdyby nawet ktoś wiedział, to ta odpowiedź mogłaby być kłopotliwa.
Rzecz w tym, że społeczeństwo amerykańskie co najmniej od 50 lat jest poddawane intensywnym działaniom, nazwijmy to, pedagogicznym, które równie dobrze można nazwać tresurą. Cel tych działań sprowadza się do tego, by w społeczeństwie amerykańskim nie odgrywały żadnej roli różnice rasowe. I trzeba przyznać, że przynosi to efekty, niekiedy nawet osobliwe. Na przykład w ostatniej kampanii prezydenckiej wielu komentatorów powoływało się na tak zwany „efekt Bradleya”. Chodzi o to, że ludzie proszeni przez ankieterów o wyrażenie opinii, udzielają odpowiedzi poprawnych, a nie szczerych, między innymi – w kwestiach rasowych. Poprawnych – to znaczy zgodnych z życzeniami treserów.
Trudno im się dziwić, skoro nie mają pewności, czy taki na przykład ankieter, nie jest jednocześnie agentem FBI, zaś oskarżenie, czy choćby tylko podejrzenie o „rasizm”, może narazić ich na bardzo poważne kłopoty. Inna rzecz, że dotyczy to przede wszystkim Amerykanów rasy białej, bo Murzyni „rasistami” być nie mogą niejako z natury rzeczy. Toteż Murzyni żadnymi oskarżeniami o „rasizm” zupełnie się nie przejmują i na przykład w rozmowach między sobą bez skrępowania używają słowa „czarnuch” (niger), którego nie wolno wymawiać pod groźbą kary ludziom białym. W rezultacie nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby 96-procentowe poparcie ludności murzyńskiej dla Baracka Obamy przypisywać motywom rasowym, a gdyby nawet komuś taka myśl do głowy przyszła, to instynkt samozachowawczy każe mu zachować ją wyłącznie dla siebie.
Jak wspomniałem, Obama podczas kampanii wyborczej zapowiadał „wielkie zmiany”, podczas gdy Mc Cain – raczej niewielkie. Można by na tej podstawie dojść do wniosku, że jeden kandydat różni się od drugiego jakimiś ważnymi elementami. Można by – gdyby nie to, że w sprawach naprawdę ważnych obydwaj kandydaci maja identyczna opinię i tak samo się zachowują. Mam na myśli tak zwany „plan Paulsona”, przewidujący przekazanie 700 miliardów dolarów amerykańskich podatników na tak zwane „ratowanie banków” zagrożonych bankructwem. Zarówno senator Obama, jak i senator Mc Cain w tej sprawie głosowali w Senacie za przyjęciem „planu Paulsona”, co skłania do zadumy nie tylko nad charakterem różnic między obydwoma politykami, ale przede wszystkim – do zadumy nad autentycznością współczesnej demokracji – również amerykańskiej.
Chodzi o to, że do rządzenia państwem potrzebne są dwie rzeczy: wiedza i siła. Zarówno jednym, jak i drugim dysponują tajne służby, które są strukturą zhierarchizowaną, zorganizowaną i zdyscyplinowaną. W tej sytuacji pomysł, że ci ludzie oddadzą władzę nad krajem przypadkowym ulubieńcom ulicy, wydaje mi się mało wiarygodny, zwłaszcza w sytuacji, gdy tajne służby od lat żyją w symbiozie ze światem finansów. Już prędzej wykreują sobie polityków, których będą prowadzić aż do prezydentury, bo niby dlaczego nie? Nie chcę przez to powiedzieć, że na przykład Barack Obama został w ten sposób wykreowany, chociaż z drugiej strony wielu obserwatorów podkreśla, że jak dotąd dopisywało mu wyjątkowe szczęście. Czy sprawił to szczęśliwy przypadek, czy też temu szczęściu ktoś dyskretnie dopomagał – tego pewnie nigdy się nie dowiemy, więc w tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak melancholijnie wierzyć, że z tą demokracją, to wszystko naprawdę.
I na koniec – jakże by inaczej! – „słoń a sprawa polska”. Jakie następstwa może pociągnąć wybór Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych dla naszego kraju? Wprawdzie nasz kraj ma swojego prezydenta i własny rząd, który teoretycznie ma działać w jego interesie, ale – „koń, jaki jest – każdy widzi”. Poza tym Stany Zjednoczone są państwem bardzo silnym, w związku z czym ich postępowanie siłą rzeczy odciska się na sytuacji światowej, a na dodatek Polska, poprzez uczestnictwo w NATO, którego Stany Zjednoczone są politycznym kierownikiem, jest z amerykańska polityka związana.
W związku z tym chciałbym zwrócić uwagę na jeden z nielicznych konkretów w obietnicach wyborczych Obamy – konkret, z którego może być i zapewne będzie rozliczany. Chodzi o obietnicę, że w ciągu sześciu lat każdy obywatel amerykański będzie miał „darmowe” ubezpieczenie zdrowotne. To prezydent Obama może zrobić nie tylko dlatego, że z przekonań jest socjalistą, ale również dlatego, że realizacja tej obietnicy w jeszcze większym stopniu podda obywateli władzy klasy biurokratycznej, co z punktu widzenia tajnych służb i kręgów finansowych jest nader pożądane.
Zapewnienie każdemu Amerykaninowi „bezpłatnego” ubezpieczenia zdrowotnego będzie, zwłaszcza w warunkach amerykańskich, bardzo kosztowne. Zważywszy, że Obama zapowiedział też zmniejszenie podatków „klasie średniej”, musimy zadać pytanie, skąd weźmie na to pieniądze. Odpowiedź jest jedna – będzie musiał ciąć inne wydatki. A jakie? Ano – wojskowe, bo tylko z tych cięć można będzie uzyskać środki w skali potrzebnej na zrealizowanie tak zwanego „bezpłatnego” ubezpieczenia.
Radykalne cięcie wydatków wojskowych musi odbić się na pozycji Stanów Zjednoczonych w dzisiejszym świecie. Relatywnie silniejsza stanie się zarówno Rosja, jak i Niemcy, nawet gdyby nie zwiększały swoich budżetów wojskowych. Oznacza to, że obydwa te państwa, których strategiczne partnerstwo jest dzisiaj fundamentem polityki europejskiej i wyznacza jej kierunek, zyskają w najbliższych latach jeszcze wiekszy wpływ na Europę i że będą urządzać ją po swojemu. Nie jest to dla nas dobra wiadomość.

Mówił Stanisław Michalkiewicz

drukuj