Myśląc Ojczyzna: ” Blagierstwo i przywództwo”


Pobierz Pobierz

Szanowni Państwo!
Wprawdzie prima aprilis powoli dobiega już końca, ale – jak to mówią – lepiej póżno, niż wcale, zwłaszcza, gdy tak wiele jest spraw, o których nie można mówić inaczej, niż pół serio, ale też – pół żartem. Powiadają mądrzy ludzie, że niektórym osobom należy tylko pozwolić mówić, a prędzej, czy później obnażą swoją prawdziwą naturę. Wydaje się, że do takich osób należy były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa. Najwyraźniej uwierzył on w pochlebstwa, którymi bezustannie był okadzany i – podobnie jak pan Frasyniuk, któremu się ubzdurało, że jest „intelektualistą” – uwierzył, że jest kolejnym naszym „skarbem narodowym, podobnie, jak „drogi Bronisław”, czy najsławniejszy w Niemczech „profesor” Władysław Bartoszewski. Wprawdzie Amerykanie odwołali niedawno globalne ocieplenie, ale kto wie, czy tego dwutlenku węgla nie jest jednak w atmosferze za dużo, skoro tylu osobom gaz ten uderza do głowy w postaci wody sodowej?
Oto bowiem były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa, zirytowany książką Pawła Zyzaka, który obszedł się z nim bez nalezytej rewerencji oświadczył, że chyba odda wszystkie ordery, którymi został wcześniej obwieszony, zrzeknie się wszystkich tytułów i wyemigruje za granicę. Widocznie spodziewa się, że za granicą znowu obsypią go orderami, obdarzą tytułami, a kto wie – może zaproponują prezydenturę całej Europy, albo – ach, milcz serce! – cesarski tron?
Wszystko to oczywiście być może. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, chociaż z drugiej strony nie wydaje mi się, żeby były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa, rzeczywiście był za granicą aż z takim utęsknieniem oczekiwany. W końcu nawet w słynnej „radzie mędrców” czuje się on trochę nieswojo, czemu zresztą trudno się dziwić – a cóż dopiero, gdyby pojawił się za granicą jako emigrant?
Kto wie, czy mógłby tam liczyć na prezydencka emeryturę? Już prędzej – tylko na zasiłek, a to przecież żaden luksus, bo wprawdzie wypłacają go w euro, albo w dolarach, ale ceny też są w euro, albo w dolarach. Oczywiście zawsze można do emigranckiego zasiłku trochę dorobić, na przykład pisząc książki o „organicznym polskim antysemityzmie”, jakie na obstalunek trzaska jedną po drugiej „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross. Za takie książki Światowy Kongres Żydów, ewentualnie Niemcy mogą nawet dobrze zapłacić, ale – czy były prezydent naszego państwa naprawdę potrafiłby samodzielnie napisać książkę, niechby nawet na ten temat? Nie wszyscy chcą w to wierzyć i prawdę mówiąc, mają ku temu podstawy.
Więc w tej sytuacji pogróżki byłego prezydenta naszego państwa, pana Lecha Wałęsy nie brzmią specjalnie wiarygodnie. Już Franciszek książę de La Rochefoucauld zauważył, że „łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny”. Pan Lech Wałęsa być może nie zna tej maksymy, ale przecież i bez tego wie, że nigdzie nie będzie mu tak dobrze, jak w Polsce. Kto za granicą chciałby wysłuchiwać bajań, jak to przeskoczył przez płot i obalił komunizm? Jeśli nawet wytrzymaliby przez grzeczność kilka dni, to potem nasz były prezydent musiałby pewnie wygłaszać kazania na puszczy. Tymczasem w Polsce, dopóki ze względów politycznych mądrość etapu tego wymaga, okadza go nieustannie i „Gazeta Wyborcza” i poseł Palikot, a nawet sam premier Donald Tusk gotowy jest bronić jego tak zwanej „legendy” do upadłego. Nieomylny to znak, że razwiedka wiąże z byłym prezydentem naszego państwa pewne nadzieje, ale oczywiście tutaj, w Polsce, a nie za granicą. Za granicą nowa świecka tradycja w postaci kultu Lecha Wałęsy nie ma szans, podczas kiedy w Polsce taki kult nie tylko znajdzie wyznawców w postaci grona farbowanych lisów, ale kto wie, czy nawet nie kapłanów, spośród wpływowego zakonu Ojców Konfidencjałów?
Nie znaczy to, że ten kult będzie jakiś powszechny. Co to, to nie. Wiekszość opinii publicznej zdaje się bowiem w odniesieniu do byłego prezydenta naszego państwa podzielać opinię, jaką w swoim czasie sformułował Maurycy Mochnacki odnośnie wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza: „Los swej ironii wobec nas dalej posunąć nie chciał. Może też i nie śmiał”.
To bardzo uprzejme ze strony losu, że nie chciał lub nie śmiał, ale i były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa nie powinien bez potrzeby losu kusić, bo co będzie, jeśli jednak ośmieli się posunąć swą ironię względem, już tym razem nie nas, tylko względem niego, nieco dalej? Może się wtedy narazić na niespodziankę, jaka stała się udziałem meksykańskiej cesarzowej Charlotty. Przyjechała do Paryża prosić cesarza Napoleona III o pomoc dla swego męża, cesarza Maksymiliana, zagrożonego rewolucją. Widząc, że Napoleon III do żadnej pomocy się nie kwapi, zagroziła abdykacją. – Ależ abdykujcie jak najprędzej! – wykrzyknął cesarz Francuzów, na co Charlotta dostała spazmów, zaczęła wyrzucać Napoleonowi różne wstydliwe zakątki życiorysu, a wreszcie zwariowała.
Oczywiście byłemu prezydentowi naszego państwa aż takie konsekwencje nie grożą; w końcu Charlotta, cokolwiek by o niej nie powiedzieć, była osobą o wrażliwej psychice, podczas gdy pan Lech Wałęsa mógłby nawet takiej aluzji nie zrozumieć. Jednak na wszelki wypadek ostrożność nie zawadzi i lepiej nie eksperymentować nie tylko z emigracją, ale nawet – z pogróżkami na ten temat. Po co wywoływać wilka z lasu?
Ale, jak wspomniałem, prima aprilis dobiega już końca, a tymczasem jutro przypada czwarta rocznica śmierci Jana Pawła II. Słychać, że pzygotowywane są uroczyste obchody. To bardzo dobrze, bo powinnismy pamiętać o naprawdę wielkich postaciach naszego narodu, choćby dlatego, żeby nie podstawiono nam zamiast nich jakichś filutów czy blagierów. Ale nawet najbardziej uroczyste obchody nie przesłonią kryzysu przywództwa, z jakim mamy do czynienia, nie tylko zresztą w państwie, które pod tym względem przedstawia się wręcz rozpaczliwie.
Tym bardziej rozpaczliwie, że dzisiejszą sytuację i dzisiejszych pretendentów do przewodzenia narodowi możemy porównać z Prymasem Tysiąclecia, kardynałem Stefanem Wyszyńskim, przywódcą wzorowym. Był on naszym przywódcą nie tylko religijnym, ale także niekwestionowanym przywódcą politycznym i to w czasach, kiedy groziło to prawdziwym męczeństwem, a nie męczeństwem pluszowym.
A dlaczego Prymas Wyszyński był takim przywódcą? Po pierwsze dlatego, że rozumiał, iż szlachectwo zobowiązuje i potrafił stanąć na wysokości tego zobowiązania. Po drugie – że nie bał się nas, nie bał się naszego narodu, tylko nas lubił – i każdy, kto się z nim nawet przelotnie zetknął, szóstym zmysłem natychmiast to wyczuwał. I po trzecie – nie bał się nas, bo nie zamierzał nas zdradzić, nie zamierzał zdradzić Polski, tylko chciał nas wychować do wolności, żebyśmy wraz z nim, a także, kiedy jego już wśród nas nie będzie, potrafili Polsce służyć i potrafili Polski bronić. I dopiero na tym tle możemy odczuć głębię dzisiejszego kryzysu przywództwa. Dobrze to nie wygląda, ale w tej przygnębiającej sytuacji jest też i nadzieja, że przynajmniej mamy kogoś, kto dostarcza nam właściwej miary.


Mówił Stanisław Michalkiewicz

drukuj