Donald Wielki… Zadłużyciel

Tak źle w kasie państwowej jak obecnie nie było w Polsce od przełomu lat
80. i 90. ubiegłego wieku. Dług rośnie w zastraszającym tempie 1 mld co 3 dni, a
premier z ministrem finansów nic sobie z tego nie robią, dalej zaciągając nowe
pożyczki. Jeszcze 2-3 lata takich rządów i nasz kraj dołączy do bankrutujących
państw europejskich: Grecji, Irlandii, Portugalii i Włoch.

Czteroletnie rządy Platformy Obywatelskiej doprowadziły finanse państwa do
katastrofalnego stanu. W 2007 roku, gdy PO do spółki z PSL przejęła władzę,
sytuacja była zupełnie inna. Reformy przeprowadzone przez minister Zytę Gilowską
spowodowały, że dług publiczny przed wyborami zaczął spadać, a rząd Jarosława
Kaczyńskiego nawet zostawił minimalną nadwyżkę (ok. 160 mln zł). Państwo
wydawało mniej, niż miało wpływów. Wszystko zmieniło się wraz z nastaniem nowej
ekipy. Donald Tusk w swoim exposé powiedział m.in.: "W projekcie budżetu na
przyszły rok [2008 – M.Ł.] poprzedni rząd przewidywał, że koszty te [czyli
deficyt finansów publicznych – M.Ł.] przekroczą 27 mld zł. (…) Dług publiczny
nie może narastać w takim tempie jak do tej pory. W ciągu kilku lat budżet
należy doprowadzić do stanu bliskiego równowagi".

Pusta kasa państwa
Po blisko czterech latach rządów PO można stwierdzić, że premier się nie mylił.
Dług publiczny nie narastał w takim tempie "jak do tej pory". O ile w 2007 roku
przyrost długu publicznego wyniósł ostatecznie 22,5 mld zł (z czego ponad 16 mld
przypadło na ostatni miesiąc roku, gdy ministrem finansów był już ściągnięty z
Londynu Jan Vincent-Rostowski), o tyle w następnym roku, w którym rząd PiS
założył wzrost długu o 27 mld, PO zrealizowała obietnicę premiera Tuska i
zamiast o 27 mld mieliśmy wzrost o prawie 20 mld więcej (czyli 46,8 mld zł). W
kolejnym roku, kiedy to już Platforma sama przygotowywała budżet, wzrost
zadłużenia wyniósł prawie 100 mld, by w 2010 r. ten rekord poprawić (dług wzrósł
o 111,2 mld zł). Trzeba jasno powiedzieć: Donald Tusk obiecał w exposé, że dług
już nie będzie wzrastał w tempie "jak do tej pory", i słowa dotrzymał. Niestety
na minus. Jeszcze nigdy w Polsce, wliczając w to również epokę największego
dotychczas zadłużyciela kraju Edwarda Gierka, nikt nie zapożyczał Polaków w
takim tempie jak Tusk. W ciągu trzech pełnych lat (2008-2010) zadłużenie kraju
zwiększyło się o ponad ćwierć biliona złotych (a dokładnie 256,7 mld zł). Jeżeli
zaliczyć jeszcze premierowi Tuskowi dwa miesiące rządzenia w 2007 roku (które
były rekordowe pod względem wzrostu długu) oraz co najmniej 10 miesięcy 2011 r.,
to okaże się, że z całą pewnością można będzie mu przypisać przynajmniej
300-miliardowy wzrost długu. Gierek potrzebował 10 lat, by zadłużyć kraj na 70
mld USD. Tusk zaledwie czterech, by go przebić (100 mld USD długu). Jeżeli
dodamy do tego niesamowitą propagandę prowadzoną przez środki antyprzekazu na
rzecz obecnego rządu, to dostrzeżemy doskonałą analogię pomiędzy pierwszym
sekretarzem a Tuskiem. I tak jak długi Gierka spłaciliśmy stosunkowo niedawno,
tak i długi Tuska będą spłacane przez co najmniej 30 lat. Osoby bardzo młode i w
średnim wieku będą głównymi "beneficjentami" takiej polityki rozpasania,
dźwigając obsługę długu przez następne dziesiątki lat na swoich barkach.

Ile tego długu?
Podobnie jak Grecja oszukiwała Unię Europejską odnośnie do swojego zadłużenia
(mechanizm polegał na przeliczeniu na inne waluty wyemitowanych obligacji przy
pomocy banku inwestycyjnego Goldman Sachs, który stosował własny kurs wymiany,
dzięki czemu Grecja mogła raportować do Komisji Europejskiej znacznie zaniżone
dane o długu publicznym), tak Donald Tusk oszukuje polskie społeczeństwo, bo
taki Europejczyk jak on oszukać Brukseli by się nie odważył. Na koniec 2010 roku
mieliśmy w Polsce dwie kategorie zadłużenia kraju. Jedna, przygotowana przez
Główny Urząd Statystyczny, a druga, PR-owa, przez Ministerstwo Finansów. Różnica
polega na sposobie liczenia przyrostu długu. GUS wysłał do Komisji Europejskiej
kwotę 111 mld zł deficytu finansów publicznych za 2010 r., podczas gdy rząd
podaje, że deficyt wyniósł "zaledwie" 78,6 mld złotych. Różnica jest ogromna –
32,5 mld złotych. Na obronę narodową jako kraj wydajemy znacznie mniej, bo ok.
23 miliardów. Po pierwsze, trzeba stwierdzić, że gdyby przyjąć gusowskie dane za
właściwe, to zadłużenie kraju na koniec 2010 r. wynosiłoby już 55 proc. produktu
krajowego brutto, a to oznaczałoby dla rządu jedno – ogromne cięcia lub wzrost
podatków. Nie jest tajemnicą, że przy deklaracji podwyżki VAT do 23 proc. rząd
Platformy dopuszczał jeszcze większą podwyżkę, w przypadku gdyby dług publiczny
przekroczył właśnie 55 proc. PKB. Ale w tym roku są wybory i elektorat PO
prawdopodobnie nie przełknąłby kolejnego zwiększenia podatków. Dlatego też pewne
jest, że po wyborach parlamentarnych (jeśli rząd będzie znów tworzyć PO)
zostanie ogłoszony do wiadomości publicznej faktyczny stan finansów państwa, a
wraz z nim podwyżka podstawowej stawki VAT do poziomu 24 proc. od 1 lipca 2012
roku i do poziomu 25 proc. od 1 lipca 2013 roku. 16 lipca w Sejmie Prawo i
Sprawiedliwość oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej chciały przeforsować ustawę
blokującą podwyżki VAT, ale – jak wiadomo – przegrały głosowanie z koalicją
rządzącą.
Rząd, dokonując manipulacji danymi (wykazał m.in., że cały sektor ubezpieczeń
społecznych miał nadwyżkę w wysokości 5,8 mld zł, podczas gdy do Brukseli
została wysłana informacja o deficycie 11,2 mld zł; rząd po prostu zaliczył
składki przekazywane do otwartych funduszy emerytalnych jako składową finansów
publicznych, o co osobiście walczył premier Donald Tusk w negocjacjach z
przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso i zdążył nawet
poinformować w listopadzie zeszłego roku opinię publiczną o uzyskanej zgodzie,
mimo iż takowej do dziś nie ma), tak naprawdę odkłada problem w czasie. Może i
na papierze dług publiczny nie przekroczył 55 proc. w stosunku do PKB, ale w
rzeczywistości już dawno tak jest, a spłata długu jak najbardziej uderzy
wszystkich Polaków po kieszeni. Już w tym roku na obsługę długu publicznego
zostanie wydane prawie 40 mld złotych. Kwota ta jest jak najbardziej realna do
zapłacenia, niezależnie od tego, ile długu na papierze zapisze Tusk z ministrem
finansów Janem Vincentem-Rostowskim. Zamiatanie prawdziwych problemów pod dywan
może jednak skutkować rozochoceniem do kolejnych, jeszcze większych oszustw.

Co wynika z pustej kasy?
Obecnie cała Europa boi się nadejścia dnia, gdy Grecja ogłosi swoje bankructwo.
Polsce rzekomo niewypłacalność na razie nie grozi (tak przynajmniej mówią
najważniejsze osoby w państwie). Ale na czym tak naprawdę bankructwo państwa
polega? Otóż w pierwszej kolejności taki bankrut przestaje płacić wszystkie
bieżące zobowiązania. W przypadku obecnego systemu największą bolączką będzie
obietnica wypłacenia emerytur dla każdego, komu się ona należy. W związku z tym
bankructwo kraju w obecnym systemie będzie przebiegać w taki sposób, że wszyscy
wierzyciele, którzy otrzymali obietnicę wypłaty jakichś środków, jej nie
otrzymają lub otrzymają w bardzo okrojonym zakresie. Znając możliwości obecnych
rządów europejskich, uzależnionych od napływu kredytu z wielkich instytucji
finansowych gotowych do sfinansowania wszystkich fanaberii polityków, należy
liczyć się z tym, że to, co zostało przyrzeczone instytucjom finansowym,
prawdopodobnie zostanie spełnione. Co innego z własnymi obywatelami w kraju.
Przeznaczy się ogromne środki na badania zachęcające ludność do nieprzechodzenia
na emeryturę. Następnym krokiem będzie zlikwidowanie jakichkolwiek przywilejów
emerytalnych (co jest polityką zresztą słuszną, nie ma żadnych przesłanek ku
temu, by jedni ciężko pracowali przez 45 lat, jak np. murarze, a inni przez 15,
jak służby mundurowe). W ciągu maksymalnie 7-10 lat należy się liczyć również z
tym, że zostanie zabrany przywilej wcześniejszego przejścia na emeryturę dla
kobiet. Gdy już wszyscy w kraju będą mieli ten sam wiek emerytalny, czyli 65
lat, w ciągu następnych kilku lat poprzeczka ta zostanie podniesiona (jak np. u
naszych zachodnich sąsiadów) o 2 lata. Wszystko po to, by politycy mogli jak
najdłużej pobierać składki pochodzące z pracy, a jak najkrócej wypłacać
świadczenia emerytalne.
Także bankructwo takiego kraju jak Polska nie musi wyglądać w ten sposób, że
nagle nauczyciele czy urzędnicy nie dostaną swoich pensji. W perspektywie
zaledwie kilku lat scenariusz jest dość prosty do przewidzenia. Politycy będą
szukali wszelkich możliwych sposobów na zwiększenie dochodów państwa. Ponieważ
jednak nie ma już za bardzo czego opodatkować (a przecież trzeba pamiętać, że
przeciętnie zarabiający Polak już i tak oddaje ponad połowę swojego dochodu dla
urzędników i polityków), to będzie się szukać oszczędności. A w tym momencie
największe wydatki państwowe to inwestycje, które w 2011 roku mogą wynieść nawet
ponad 100 mld zł, oraz renty i emerytury, na które państwo przeznacza ponad 160
miliardów. O ile inwestycje mogą i powinny się kiedyś skończyć, o tyle kwoty
przeznaczane na emerytury i renty będą z każdym rokiem rosnąć, i to w tempie
znacznie przekraczającym możliwości podatników do ich sfinansowania. Obecnie w
Polsce jest ok. 5 mln 200 tys. osób w wieku powyżej 65. roku życia. Za 25 lat
będzie to już ponad 8 mln 300 tys. osób, a więc o 60 proc. więcej, przy
mniejszej liczbie osób pracujących. Chcąc wypłacić emerytury i renty nawet w
dzisiejszej wartości (a więc bez żadnej waloryzacji ponad inflację), potrzebne
będzie ok. 260 mld złotych. Zarabiający średnią krajową będzie musiał zapłacić
ponad 12 tys. zł w różnych podatkach rocznie, tylko na emerytury i renty. Dziś
jeszcze mało kto o tym myśli (a na pewno nie obecny rząd, który zrobił już drugi
skok na kasę Funduszu Rezerwy Demograficznej), ale od samego niemyślenia problem
nie znika, a nawet przeciwnie. Polskie państwo zorganizowane w obecnej formie
przez ekipę rządzącą (urzędnicze rozpasanie i marnotrawstwo pieniędzy podatnika
na niepotrzebne, poza drogowymi, inwestycje europejskie) na pewno nie zrealizuje
obietnicy wypłaty przyszłych emerytur. Może dojść do sytuacji jak w Stanach
Zjednoczonych czy Grecji, gdzie bieżąca wypłata świadczeń emerytalnych jest
uzależniona od instytucji finansowych, które pożyczają pieniądze dla kraju.
Uzależnienie od łaski wielkich banków inwestycyjnych grozi Polsce za kilka lat.
Oddanie władzy po raz kolejny w ręce Tuska grozi całkowitą zapaścią finansów
publicznych. Cztery lata to dostatecznie długi okres, by móc już dokonać oceny
nie na podstawie słów, ale na podstawie owoców. Zwiększenie zadłużenia kraju o
co najmniej 50 proc. (gdy PO przejmowała władzę, zadłużenie kraju wynosiło ok.
510 mld, dziś jest to z pewnością ponad 800 mld) to polityka oddawania Polski w
ręce wierzycieli kupujących bony skarbowe i obligacje. Skończy się tym, czym w
Grecji, czyli utratą jakichkolwiek namiastek suwerenności kraju.

 

Marek Łangalis

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl