[TYLKO U NAS] A. Piechniczek: Rosjanie bardzo obawiali się porażki; uważali, że „rozgrzeszą” ich bardziej z remisu niż z przegranej
Ówczesny selekcjoner Związku Radzieckiego – Walery Łobanowski – przyznał mi po latach w prywatnej rozmowie, że w sumie moja drużyna była lepsza w tej bezpośredniej konfrontacji. Dla prestiżu Rosjanie bardzo obawiali się porażki. Uważali, że „rozgrzeszą” ich bardziej z remisu niż w sytuacji, kiedy by z Polską przegrali – tymi słowami Antoni Piechniczek odniósł się do pamiętnego meczu biało–czerwonych z naszymi wschodnimi sąsiadami na mundialu w 1982 roku.
Po serii meczów towarzyskich z drużynami klubowymi, Polacy przystąpili do rywalizacji na mistrzostwach świata w Hiszpanii. Ich pierwszym grupowym rywalem byli Włosi, a więc – jedni z głównych pretendentów do walki o medal z najcenniejszego kruszcu. Starcie ze Squadra Azzurra (przydomek reprezentacji Włoch – przyp. red.) nie przyniosło goli i ostatecznie obie drużyny musiały zadowolić się bezbramkowym remisem. W rozmowie z TV Trwam trener Antoni Piechniczek przyznał, że wynik tej konfrontacji zarówno on, jak i jego podopieczni przyjęli z umiarkowanym zadowoleniem.
– Podstawowy scenariusz brzmiał: nie można przegrać pierwszego spotkania, a w nim zmierzyliśmy się z Włochami. Mecz zakończył się wynikiem 0:0 i trudno było określić, który z zespołów był bliżej wygranej. Rezultat tego pojedynku przyjęliśmy z umiarkowanym optymizmem, bo wiedzieliśmy, że trafiliśmy na godnego przeciwnika. W drugim starciu z Kamerunem (0:0 – przyp. red.) można było zwyciężyć w wysokich rozmiarach, ponieważ mieliśmy mnóstwo szans podbramkowych. Należy jednak zaznaczyć, że również Józef Młynarczyk kilka razy uratował nas z opresji. Kolejny remis sprawił, że mieliśmy przysłowiowy „nóż na gardle”. Przed nami była decydująca rywalizacja z Peru, którą musieliśmy wygrać. Po pierwszej połowie – kiedy było 0:0 – panowała w szatni atmosfera na zasadzie „teraz albo nigdy” i wystarczyło dwadzieścia minut po przerwie, aby zdobyć aż pięć goli (ostatecznie biało–czerwoni pokonali rywali 5:1 – przyp. red.). Dzięki temu awansowaliśmy do kolejnej fazy grupowej z pierwszego miejsca – powiedział były wiceprezes PZPN.
W drugiej rundzie mundialu, składającej się z czterech trzyzespołowych grup, podopieczni Antoniego Piechniczka zmierzyli się z Belgią oraz ZSRR. Tylko triumfator grupy uzyskiwał przepustkę do półfinału najważniejszej piłkarskiej imprezy czterolecia.
– Mecz z Belgią rozpoczęliśmy fantastycznie, bo już w 4. minucie na listę strzelców wpisał się Zbigniew Boniek. To ustawiło naszą drużynę w komfortowej sytuacji. Kolejne dwie bramki Bońka sprawiły, że pewnie wygraliśmy 3:0 i do starcia ze Związkiem Radzieckim przystąpiliśmy z bardzo dobrej pozycji, ponieważ nasi wschodni sąsiedzi pokonali Belgię tylko 1:0, czyli podział punktów nas zadowalał. Naszą dewizą było zwycięstwo za wszelką cenę. Skończyło się dla nas pozytywnym remisem (0:0 – przyp. red.), który zapewnił nam udział w półfinale mistrzostw świata. Ówczesny selekcjoner ZSRR – Walery Łobanowski – przyznał mi po latach w prywatnej rozmowie, że w sumie mój zespół był lepszy w tej bezpośredniej konfrontacji. Dla prestiżu Rosjanie bardzo obawiali się porażki. Uważali, że „rozgrzeszą” ich bardziej z remisu niż w sytuacji, kiedy by z Polską przegrali – zaznaczył selekcjoner srebrnej ekipy z 82’.
Szczególny wymiar – nie tylko ze względów czysto sportowych, ale także zaszłości historycznych i obecnej wówczas sytuacji politycznej w kraju – miał wyżej wspomniany pojedynek ze Związkiem Radzieckim. Spotkanie tzw. podwyższonego ryzyka budziło wiele emocji i kontrowersji, co dało się zauważyć na trybunach słynnego Camp Nou w Barcelonie, gdzie powiewały biało-czerwone flagi z napisem „Solidarność”.
– Naturalnie, czuliśmy wsparcie kibiców z trybun. Mieliśmy kontakt telefoniczny z naszymi rodzinami w kraju, a więc wiedzieliśmy, jaki panował nastrój społeczny w Polsce. Powiem jednak z takim wewnętrznym żalem, że właśnie ta wówczas sytuacja polityczna odebrała satysfakcję ze zdobycia trzeciego miejsca. Dlaczego? 1974 r. – to była era Edwarda Gierka i wielka propaganda sukcesu. To był również okres, kiedy każdy z nas dostawał książeczki walutowe, paszporty i mógł wyjechać za granicę. Trzecia pozycja mojej drużyny osiem lat później kojarzy się natomiast ze stanem wojennym i jest – zwłaszcza przez dziennikarzy młodego pokolenia – traktowana „z buta” – zwrócił uwagę Antoni Piechniczek.
– Mnie szczególnie, jako trenera, troszeczkę to boli, ponieważ sport jest apolityczny. Oczywiście, że większość polityków próbuje w tym ciepełku sportu wyczynowego się ogrzać. Kiedy np. przyszły sukcesy Adama Małysza czy Justyny Kowalczyk, to prezydent zaprosił na śniadanie, uścisnął dłoń i wręczył jakieś odznaczenie państwowe. Wiem, że jest to potrzebne, ale z kolei wyczuwam na odległość, czy wynika to z gry politycznej czy z głębi serca polityka. Piłka nożna rządzi się swoimi prawami i – na szczęście! – jest ona czasami poniżej pewnych spraw politycznych, a niekiedy je nawet przerasta – dodał były szkoleniowiec biało-czerwonych.
Po „zwycięskim” remisie ze Związkiem Radzieckim w półfinale na Polaków czekali już Włosi. Ekipa z Półwyspu Apenińskiego awans do strefy medalowej mundialu wywalczyła dzięki pamiętnej wygranej nad Brazylią 3:2 i hat-trickowi strzelonemu przez Paolo Rossiego – jak się później okazało, kata biało-czerwonych.
Sport.RIRM