Doświadczyłem cudu Miłosierdzia

Z ks. Feliksem Folejewskim SAC, warszawskim apostołem Miłosierdzia Bożego, wieloletnim opiekunem duchowym Rodziny Rodzin i duszpasterzem ludzi pracy, rozmawia Mariusz Bober

Jaki jest obecnie stan zdrowia Księdza?

– Na takie pytanie zawsze odpowiadam: Jezu, ufam Tobie! Kiedyś zdarzyła mi się w związku z tym śmieszna historia. Pewna starsza pani zapytała mnie o zdrowie, a ja niezmiennie odpowiedziałem w ten sam sposób: Jezu, ufam Tobie! Na to pani zapytała: „To już tak źle?”. Niestety, niektórzy myślą, że jak człowiek zaufał Panu Bogu, to już musi być źle. Tymczasem to, że mogę żyć, chodzić, pracować, jest darem Miłosiernego Chrystusa. Nie doświadczyłem cudu uzdrowienia, tylko cudu polegającego na tym, że przy tak złym stanie serca mogę pracować, chodzić i głosić Boże Miłosierdzie. Lekarze mówią wprost, że nie rozumieją, jak mogę funkcjonować. Po moich „przeżyciach sercowych”, patrząc od strony czysto ludzkiej, nie powinienem w ogóle pracować. Tymczasem na niedawnych rekolekcjach adwentowych w jednej z warszawskich parafii w ciągu jednej niedzieli wygłosiłem 11 homilii.


Kiedy zaczęły się Księdza kłopoty ze zdrowiem?

– Do 1980 r. nie czułem, że mam serce, chodziłem po górach, w pielgrzymkach itd. Jednak od tego roku zaczęła mnie nękać arytmia serca. Właśnie wtedy miałem pierwszy zawał, doświadczyłem śmierci klinicznej. Przywrócono mnie jednak do życia. Przyjaciele w całej Warszawie modlili się za mnie. Także Ojciec Święty Jan Paweł II odprawił Mszę św. w mojej intencji. Mimo tych doświadczeń jeszcze do końca człowiek się nie nawrócił. Później był jeszcze drugi i trzeci zawał. Gdy uczestniczyłem w uroczystości beatyfikacji Siostry Faustyny w 1993 r., modliłem się: Panie, jeśli dasz mi jeszcze trochę życia, poświęcę je na głoszenie Miłosierdzia Bożego. Po pewnym czasie poczułem silne bóle i udałem się na badania. W klinice w Aninie usłyszałem, że jedyną szansą dla mnie jest przeszczep serca. Byłem zszokowany. Nie mogłem tego zaakceptować. Wziąłem do ręki „Dzienniczek” Siostry Faustyny. Trafiłem na nr 797 i zacząłem czytać: „Kiedy mnie trochę lęk ogarnął, że mam tak długo być poza Zgromadzeniem sama, Jezus mi powiedział: nie będziesz sama, bo Ja jestem z tobą zawsze i wszędzie; przy Sercu Moim nie bój się niczego. Sam jestem sprawcą wyjazdu twojego. Wiedz o tym, że oko Moje śledzi każdy ruch serca twego z wielką uwagą. Biorę cię na tę osobność, abym Sam kształtował serce twoje według przyszłych zamiarów Swoich. Czego się lękasz? Jeżeli jesteś ze Mną, kto się ośmieli dotknąć ciebie? Jednak cieszę się niezmiernie, że Mi mówisz swoje obawy, córko Moja, mów Mi o wszystkim tak prosto i po ludzku; sprawisz mi tym wielką radość, Ja cię rozumiem, bo jestem Bogiem – Człowiekiem. Ta prosta mowa serca twojego milsza Mi jest, aniżeli hymny układane na cześć Moją. Wiedz, córko Moja, że im mowa twoja jest prostsza, tym więcej Mnie pociągasz ku sobie. A teraz bądź spokojna przy Sercu Moim, połóż pióro, a szykuj się do wyjazdu”. Gdy to przeczytałem, zrozumiałem, że te słowa są skierowane do mnie.


Jak je Ksiądz odczytał?

– W tym czasie diagnozy lekarzy z Niemiec i z Krakowa potwierdziły, że jedynym ratunkiem dla mnie jest przeszczep serca. Poprosiłem lekarza o czas do namysłu. Jedni radzili mi przeszczep, inni odradzali. Pojechałem do Krakowa do Kliniki Kardiologii do prof. Antoniego Dziatkowiaka. W sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Krakowie Łagiewnikach modliłem się przed obrazem Jezusa Miłosiernego, ale nie o zdrowie, tylko o pokój serca. Po 10 dniach usłyszałem wewnętrznie słowa: „Twój przeszczep serca będzie miał na imię – Jezu, ufam Tobie!”. Podziękowałem Panu Jezusowi i Siostrze Faustynie. W moim sercu zapanował pokój. Podziękowałem lekarzom, i z tym schorowanym sercem wróciłem do domu. Od tego czasu normalnie pracuję.


Nie wrócił już Ksiądz do szpitala?

– Gdy po pewnym czasie pojechałem na badania, mój znajomy lekarz załamał ręce. Lekarze zaczęli się zastanawiać, co robić. Jedni proponowali, żeby wszczepić nowe bypassy, bo po starych już nie było śladu, ale mój przyjaciel Franciszek, bardzo dobry lekarz, szukał innych rozwiązań. Zaproponował w końcu wstawienie stentów (coś w rodzaju sprężynek, które umieszcza się w miejscach zwężenia tętnic, aby udrożnić krążenie krwi). Cały czas czułem prowadzenie Miłosierdzia Bożego. Operację zaczęto 15 lutego 2005 r., w dniu, w którym Siostra Faustyna obchodziła imieniny, i to o godz. 15.00, w Godzinie Miłosierdzia. W trakcie operacji nagle zabrakło prądu. Jednak wielu ludzi modliło się za mnie i ostatecznie operacja się udała. Wkrótce potem Franio zaproponował mi jeszcze wstawienie kardiowertera. Z oporem, ale się zgodziłem. Wyszedłem tuż przed Świętami Wielkanocnymi, gdy miałem prowadzić misje święte. Prowadziłem je ze świeżymi jeszcze szwami po operacji. Jednak szybko przekonałem się, że działanie łaski Bożej nie oznacza, że trzeba się zwolnić z tego, co można zrobić ludzkimi siłami. Po pewnym czasie, podczas głoszenia homilii, usłyszałem trzask, jakby uderzenie pioruna. Zadziałał kardiowerter, przerywając częstoskurcz, inaczej mógłbym tego nie przeżyć, a ja jeszcze dokończyłem homilię. Później jeszcze dwa razy ratował mi życie.


Wtedy zaczęła się Księdza droga z orędziem Miłosierdzia, czy jeszcze wcześniej? Dziś jest Ksiądz nazywany warszawskim apostołem Miłosierdzia Bożego.

– Tak jak wszystko, tak i obecność Miłosiernego Jezusa jest darem. Prawda o nieskończonym Bożym Miłosierdziu jest głównym światłem dla pallotynów. Nasz założyciel, św. Wincenty Pallotti, mówił o sobie, że jest największym grzesznikiem, a jednocześnie podkreślał, że jest „cudem Miłosierdzia Bożego”. W naszym kościele seminaryjnym w Ołtarzewie jest figura Jezusa Miłosiernego. Jako kleryk zawiesiłem przy niej wotum – srebrne serce. Już w nowicjacie zacząłem interesować się orędziem Bożego Miłosierdzia przekazanym Siostrze Faustynie. Na ten temat pisałem też pracę seminaryjną. To wszystko było jakby szkołą Miłosierdzia, w której wzrastałem.


Na tej drodze spotkał Ksiądz także błogosławionego ks. Michała Sopoćkę, spowiednika s. Faustyny Kowalskiej?

– Tak, spotkałem go podczas studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Był niezwykle skromny, a jednocześnie bardzo konsekwentny. Miałem też okazję poznać rodzoną siostrę s. Faustyny, Józefę Kowalską. Poznałem także jej rodzonego brata – Stanisława, który był organistą.


Czym dla Księdza jest Boże Miłosierdzie?

– To jest dar, ale i zadanie. Miłosierdzie Boże to nie znaczy, że Bóg przymyka oczy na nasze grzechy i że można Go lekceważyć. Miłosierdzie Boże jest wychowywaniem do coraz większej delikatności wobec Bożej miłości. Jeśli mam świadomość, że ktoś mnie kocha, to byłbym ostatnim niewdzięcznikiem, bym jednocześnie godził w tę miłość. Ta zasada dotyczy także np. miłości małżeńskiej. Dlatego Miłosierdzie Boże jest wydobywaniem dobra spod różnych nawarstwień zła, które w tym świecie dotyka również naszego serca – jak mówił Ojciec Święty Jan Paweł II. Wspominając swoje życie, mogę powiedzieć, że przewija się przez nie – jak mówiła Siostra Faustyna Kowalska – „nić Bożego Miłosierdzia”. Teraz uczę się, tak jak ona, mówić do Jezusa: „Dasz mi zdrowie – dziękuję, dasz mi chorobę – dziękuję, dasz mi długie życie – dziękuję, dasz mi śmierć – dziękuję”. Pamiętam, jak mój znajomy, ksiądz proboszcz Kazimierz Hamerschmidt, napisał na swoim obrazku z okazji 50-lecia kapłaństwa: „Nie ma zasług, jest tylko dług spłacany Bogu i ludziom”. W tym roku ja również – jeśli Bóg pozwoli – w czerwcu będę dziękował, razem z ludźmi, którym służyłem, za 50 lat kapłaństwa.


Powołanie do kapłaństwa również dojrzewało w związku z orędziem o Miłosierdziu Bożym?

– Urodziłem się przed wojną w Suwałkach. Wówczas niewiele mówiło się o tym orędziu. Podczas wojny trochę wiadomości przynosili żołnierze, którzy brali udział w walkach na Wileńszczyźnie. Jednak moje powołanie było darem Bożego Miłosierdzia, bo Bóg mnie prowadził. Gdy skończyłem szkołę podstawową w Suwałkach, kolega powiedział mi o niższym seminarium pallotyńskim. Nikt mnie w domu nie namawiał do wstąpienia do niego, sam podjąłem tę decyzję. W 1949 r. wraz z czterema kolegami przyjechaliśmy do Wadowic, do Niższego Seminarium Pallotynów na Kopcu. Gdy jako młody, wystraszony chłopak stanąłem przed nim, ks. Kazimierz Skrzypczak, który przywitał mnie na furcie, powiedział: „Nie martw się, przyzwyczaisz się, i dobrze ci będzie”. Mimo że po drodze były różne doświadczenia, wiem, że kapłaństwo to jest moje życie. Nasz założyciel, św. Wincenty Pallotti, powiadał: rozglądajcie się wśród świeckich. Tam jest bardzo wielu świętych. Moje doświadczenie kapłańskie jest potwierdzeniem tego, bo wielu świętych widziałem wśród świeckich, których spotykałem. Dlatego dziękuję, że jestem pallotynem, bo w naszym charyzmacie jest wpisana współpraca ze świeckimi, budzenie wśród nich współodpowiedzialności za Kościół.


Ten charyzmat spełnił Ksiądz, obejmując opieką duszpasterską Rodzinę Rodzin. Ale chyba ważnym doświadczeniem było także życie w dużej rodzinie, w jakiej Ksiądz wzrastał?

– Rzeczywiście miałem liczną rodzinę – dziewięcioro rodzeństwa. Ja jestem czwarty z kolei. Teraz zostało nas sześcioro. Z upływem czasu coraz większa część rodziny przechodzi do Domu Pana. Niedawno zmarła mama. Ojciec był wiecznie zapracowany. Mama zajmowała się nami i domem. Urodziła się w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Tam właśnie moi dziadkowie wyjechali, jak się to mówiło, „za chlebem”. Potem wrócili do Polski. Mama była świetną organizatorką. W tamtych czasach przecież nie było pralek ani innych udogodnień, a jednak radziła sobie ze wszystkim. My, jako dzieci, też staraliśmy się pomagać. Pamiętam, że mając 12 lat, po wojnie rozładowywałem ze starszym bratem wagony z węglem, by pomóc mamie. Z takiego domu pachnącego miłością wyszedłem. Często powtarzam: obyśmy nie stracili tego, co wynieśliśmy z domu rodzinnego.


Z tej dużej własnej rodziny po pewnym czasie trafił Ksiądz do Rodziny Rodzin?

– To też jest moje życie. Jeszcze jako kleryk spotkałem się z dwiema paniami z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, współzałożycielkami Rodziny Rodzin – Marią Wantowską i Marią Okońską. Potem miałem małą przerwę w kontaktach z Rodziną Rodzin, gdy wyjechałem na studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Jednak podczas wakacji uczestniczyłem w spotkaniach. Życie Rodziny Rodzin zaczęło się od tego, że pani Maria Okońska organizowała prelekcje dla dziewcząt w kościele św. Anny. Na jednej z nich któraś z pań powiedziała: A dlaczego nie miałybyśmy przychodzić na te spotkania razem z mężami? Więc zaczęły przychodzić z mężami. Na kolejnym spotkaniu zaś padły słowa: Proszę nam nie mówić o trudnościach życia rodzinnego, bo my je lepiej znamy. Proszę nam powiedzieć, co mamy robić, aby nasze rodziny były święte. Potem, gdy komuniści aresztowali ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego, spotkania zaczęła prowadzić Maria Wantowska, święta kobieta, niezmordowana w trosce o rodziny. Z upływem czasu zaczęło przychodzić coraz więcej rodzin. Gdy skończyłem studia na KUL, zacząłem służyć Rodzinom Rodzin jako duszpasterz. Z czasem zrozumiałem, że to było moje miejsce. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu Maria Wantowska, która przed Świętami Bożego Narodzenia w 1990 r. wraz z życzeniami napisała do mnie wzruszający list, w którym prosiła, żebym pozostał ojcem duchownym Rodziny Rodzin. Nie mam wątpliwości, że to jest moja droga, to jest moja duchowa rodzina, która uczy mnie miłości człowieka, Kościoła i Ojczyzny, bo w jej charyzmacie jest wpisana – prócz eklezjalności i maryjności – właśnie miłość Ojczyzny, która jest wielką Rodziną Rodzin…


Jak odbywała się formacja w tym ruchu, czy tylko poprzez konferencje i rekolekcje?

– Oczywiście, że nie tylko w ten sposób. Pamiętam, że nawet w czasach PRL wywoziliśmy na „wakacje z Bogiem” ok. 700 dzieci, także tych starszych, w mniejszych, 20-osobowych grupach. „Zajmowaliśmy” Podhale, odpoczywając razem. W dzień imienin i urodzin ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego 3 sierpnia przyjeżdżaliśmy do niego na ul. Miodową. Dziękowaliśmy za dar wakacji, bo bez jego pomocy byłoby to niemożliwe. Ksiądz Prymas był dla nas ojcem i opiekunem. Nigdy brak pieniędzy nie był powodem, by na wakacje nie wyjechały najbiedniejsze dzieci. W sierpniu Rodzina Rodzin szła na pielgrzymkę na Jasną Górę. W ten sposób powstała m.in. warszawska „17”. Na zakończenie wakacji gromadziliśmy się na Jasnej Górze. Organizowaliśmy też wspólne spotkania, dni skupienia, a nawet bale. To było błogosławione doświadczenie troski o rodzinę. Niedawno także w archidiecezji lwowskiej powstały wspólnoty Rodziny Rodzin.


Odczuwaliście cały czas wsparcie Prymasa Tysiąclecia?

– Tak, czuliśmy przez cały czas, że był nam ojcem. To właśnie on nadał ruchowi nazwę Rodzina Rodzin. Wzrastaliśmy w jego promieniach. Od niego uczyliśmy się też miłości Ojczyzny. Dzięki niemu Rodzinę Rodzin tworzyło pokolenie, które nigdy nie zapytało, co nam Polska dała. Ksiądz Prymas mówił: „Kocham Polskę bardziej niż własne serce”.


Jak Ksiądz dziś ocenia owoce już ponadpółwiecznej działalności ruchu, którego jest Ksiądz od lat ojcem duchowym? Biorąc pod uwagę dzisiejszy kryzys rodziny, można powiedzieć, że był to pomysł wręcz proroczy…

– Początkowo spotkania, które przekształciły się w ruch Rodziny Rodzin, były odpowiedzią na problemy wspólnoty Kościoła w dużym mieście, jakim jest Warszawa. Inaczej wygląda więź między ludźmi w małych parafiach wiejskich, a inaczej w dużych miastach, gdzie mimo najszczerszych chęci jest duża anonimowość. W tamtych czasach wojującego ateizmu, gdy powstawała Rodzina Rodzin, dochodziło poczucie zagrożenia o wychowanie religijne i patriotyczne. Gdy ruch zaczął się rozrastać, przekształcił się w ogólnoparafialny, stał się tak duży, że trzeba było z kolei tworzyć mniejsze wspólnoty właśnie w parafiach. Wówczas, w czasach wojującego ateizmu, ten program walki z rodziną był czytelny. Stąd pojawiały się konkretne pomysły: program rodzina Bogiem silna, obrona życia, świętość małżeństwa. To była odpowiedź na konkretne zagrożenia ze strony komunistów. Nie można też zapomnieć o Wielkiej Nowennie – przygotowaniu do Tysiąclecia Chrztu Polski, i o zawierzeniu Matce Bożej Królowej Polski.


Dziś natomiast mówi się wprost o kryzysie rodziny.

– Bowiem obecnie oficjalnie stanowi się prawa wymierzone w rodzinę. Przecież obecnie kwestionuje się wprost pojęcie rodziny. Unia Europejska cały czas naciska na państwa członkowskie, by dać takie same prawa tzw. związkom partnerskim jak małżeństwom. Widać więc, że w pierwszym rzędzie atak jest wymierzony w rodzinę, a uderzenie w rodzinę, to uderzenie w człowieka. Obecnie jest to bardziej widoczne niż w czasach PRL. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ojciec Święty ostrzegał: „Istnieje tendencja – żyjmy tak, jakby Boga nie było”. Dlatego jestem przekonany, że troska o rodzinę jest najważniejsza. Jeśli w tej pierwszej naturalnej wspólnocie danej przez Boga nie nauczymy się, co znaczy mama, tata, brat, siostra, to gdzie się tego nauczymy? Rodzina została stworzona przez Boga, jest Jego darem i zadaniem. Jest wspólnotą życia i miłości, i domowym Kościołem.


Ojciec opiekował się nie tylko Rodziną Rodzin, ale także środowiskiem ludzi pracy, zwłaszcza w trudnych czasach „Solidarności”…

– Tak, zacząłem pełnić tę funkcję po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Gdy został porwany, modliliśmy się za niego przez 11 dni i nocy. Kiedy otrzymaliśmy wiadomość o wyłowieniu ciała ks. Jerzego i przekazaliśmy ją w kościele św. Stanisława Kostki po Mszy św., wybuchł wielki płacz i szloch. Nie można było ludzi uspokoić. Zacząłem odmawiać „Ojcze nasz”, przy słowach „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, zatrzymałem się na chwilę, i powtórzyłem te słowa jeszcze raz. Ludzie zaczęli też odmawiać modlitwę. Nastała cisza. Na mocy decyzji księdza Prymasa Józefa Glempa zostałem duszpasterzem świata pracy w archidiecezji warszawskiej. Spotykałem się z ludźmi zarówno w parafiach, jak i w zakładach pracy. Często były to trudne spotkania, bo uczestniczyły w nich także osoby niezwiązane z Kościołem, ale chcące zrealizować poprzez działalność związkową swoje cele. Kiedyś, gdy mówiłem o nauczaniu społecznym Kościoła, podbiegł do mnie jeden z takich ludzi i powiedział: „Proszę księdza, ale my widzimy to inaczej”. Odpowiedziałem mu: „Braciszku, możesz to widzieć inaczej, ale takie jest nauczanie Kościoła”. Potem wiemy, że było już trochę tak jak w tej piosence – „a te skrzydła połamane…”. Jestem świadomy, że Pan Bóg przywoływał mnie wszędzie tam, gdzie coś się zaczynało, a potem, gdy zaczęło się rozwijać, przychodzili nowi ludzie i prowadzili dalej te prace. Taka była często moja rola. Wiem, że najważniejsze jest, żeby usłużyć człowiekowi. Przecież po to żyjemy i dlatego zostałem obdarzony darem i tajemnicą kapłaństwa.


Gdzie jeszcze Księdza skierowała Opatrzność?

– Byłem m.in., gdy powstawało Radio Maryja. Pamiętam pierwsze audycje w „betlejemce” w Toruniu, gdy jeździłem tam z audycjami. Przypominam sobie też pierwsze audycje Radia Miedzeszyn ks. Tadeusza Łakomca. Często w moim życiu posługiwałem poprzez rekolekcje dla kapłanów, sióstr zakonnych, w seminariach duchownych, prowadziłem też misje i rekolekcje parafialne. Bóg prowadził mnie również do Polaków w Szkocji, Francji, Niemczech, gdzie głosiłem Ewangelię Miłosierdzia. Zgodnie z tym, co napisałem na obrazku prymicyjnym: „Uwielbia dusza moja Pana, bo posłał mnie, abym opowiadał radosną nowinę dzieciom, ubogim i leczył rany serc skruszonych”.


Ma Ksiądz czas na odpoczynek?

– Oczywiście, ja cały czas odpoczywam. Odpocząć to na nowo się począć. W posłudze duszpasterskiej takim sercem odpoczynku jest modlitwa. Pamiętam, jak na rekolekcjach duszpasterzy świata pracy ks. abp Ignacy Tokarczuk mówił nam: „Księża, jeśli nie będziecie się modlić, to diabli was wezmą”. Człowiek nie męczy się pracą, tylko tym, co jest niedobre, niewłaściwe. Jeśli ma czyste sumienie, to i na kamieniach się wyśpi. A jeśli we wnętrzu coś się „pokręci”, to zanim jeszcze człowiek cokolwiek zrobi, już czuje się zmęczony. Pamiętam, jak nasz wychowawca – o. Michał Kordecki – mówił do nas: „Chłopcy, nie chorujcie na histerię zmęczenia”. Choć oczywiście wszystko jest potrzebne, także czas na chwilę samotności, gdy człowiek jest ciągle zabiegany. Jeśli ktoś nie ma czasu na taką refleksję na uboczu, to najczęściej prowadzi do zagubienia. Ktoś powiedział, że właśnie dlatego, że nie mam czasu, musi mi go wystarczyć przynajmniej raz w tygodniu na chwilę skupienia. To chodzenie w obecności żywego Boga, to jest najcudowniejsza przygoda. Pamiętam, jak moja mama, mając 97 lat, przyrządzała sama faszerowanego indyka. Ważył niemało. Więc nie mając już tyle siły, by go przenieść i położyć na stole, ciągnęła go w misce po podłodze z kuchni do pokoju. Ale gdy już dociągnęła, zastanowiła się: jak ja go teraz postawię na stole. I wtedy westchnęła: „Boże, pomóż mi”. I pomógł. „Postawiłam tego indyka na stole” – opowiadała mi później. Jeżeli nie ma czasu dla Boga, to na nic nie ma się czasu. Bo jeśli w życiu nie ma kogoś najważniejszego, to już nic nie jest ważne. Po to Bóg dał nam dzień święty, aby zobaczyć w świetle Jego miłości chwile powszednie, z których składa się nasze życie. Na dwa dni przed odejściem mojej mamy do Domu Ojca zapytałem: „Mamo, co jest najważniejsze w życiu?”. Spojrzała i odpowiedziała natychmiast: „Modlitwa”. To są dla mnie słowa testamentu, bowiem w życiu człowieka wierzącego najważniejsza jest łączność z Tym, Który Jest, i jest Bogiem nieskończonego Miłosierdzia. Tego uczę się wciąż od św. Siostry Faustyny.


Dziękuję za rozmowę.
drukuj
Tagi:

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl