Euro strachem narzucane

Temat kryzysu finansowego nie schodzi z pierwszych stron gazet i z czołówek serwisów radiowych i telewizyjnych. W powodzi informacji, które na pewno wywołują niepokój u milionów Polaków, coraz bardziej natarczywa jest propaganda za jak najszybszym przyjęciem euro. Przekonuje się nas, że nasze kłopoty makroekonomiczne byłyby o wiele mniejsze, gdybyśmy już mieli euro lub jak Słowacja właśnie się przygotowywali do wprowadzenia unijnej waluty. Bo obecny kryzys ekonomiczny spowodował gwałtowne osłabienie wartości złotówki wobec dolara, euro i franka szwajcarskiego, a w efekcie możemy też zapomnieć o tanich zakupach towarów importowanych, w tym elektroniki i samochodów. Tymczasem kurs euro – przekonują różni eksperci – jest stabilny i Europejczycy, którzy się posługują tą walutą, nie mają takich problemów jak my.

Siły rządu, wspartego przez prezesów banków, organizacje biznesowe są w tej chwili skierowane na przekonanie nas do euro. Premier Donald Tusk liczy najwyraźniej, że Polacy zgodzą się na wszystko, byle tylko w ten sposób był zapewniony spokój w gospodarce, a oni mogli pomnażać swój majątek. I niestety, istnieje poważne ryzyko, że taka argumentacja może do wielu naszych rodaków przemówić i wzrośnie wtedy akceptacja dla euro. W ślad za tym zmaleje liczba przeciwników unijnej waluty wśród polityków, także opozycji (ach, te sondaże!), i za kilka lat zamiast złotówek będziemy mieli w portfelach euro.

Czytelnicy zapewne pamiętają niedawne deklaracje premiera o tym, że planem jego rządu jest przygotowanie Polski do zastąpienia złotówki przez euro w 2012 roku. Nawet rządowi spece od marketingu politycznego próbowali kreować 2012 rok jako rok „dwóch euro”: jedno to właśnie waluta, a drugie to piłkarskie mistrzostwa Europy Euro 2012. I choć większość ekonomistów powątpiewała, czy uda się dotrzymać tego terminu, to jednak rząd był chwalony za ambitne podejście do sprawy (tej ambicji, na marginesie, brakuje w wielu innych dziedzinach) i zachęcany do podjęcia szeregu reform finansowych i budżetowych, aby ten cel stał się bardziej realny (ograniczenie deficytu budżetowego, zmniejszenie długu publicznego, trzymanie w ryzach inflacji itp.). Problemem było przekonanie Polaków do euro i obecny kryzys spadł rządzącym jak manna z nieba, bo przy jego pomocy można prowadzić akcję propagandową za wspólną unijną walutą. I można też nic nie wspominać o negatywnych konsekwencjach wprowadzenia euro – strach przed negatywnymi skutkami kryzysu finansowego ma przesłaniać wszystko.


Wielkie, mocne euro?


Uważnie śledziłem w ostatnich tygodniach komentarze i wypowiedzi ekonomistów, bankowców, liderów organizacji biznesowych nawołujących za euro. Gdy złotówka zaczęła mocno tracić na wartości, udowadniano nam, że w tym samym czasie euro nie podlegało takim wahaniom, a nawet korona słowacka zachowywała się spokojnie, bo „inwestorzy wiedzą, iż 1 stycznia 2009 roku koronę zastąpi euro, więc Słowacja jest uważana za stabilny rynek”. I zaraz byliśmy zarzucani sloganami o tym, że gdyby Polska miała euro, to i nasz kraj uniknąłby kłopotów. A więc jeśli chcemy mieć spokojniejszą sytuację na rynku walutowym w przyszłości – jak najszybciej przyjmijmy euro. Unijna waluta jawi się więc niczym opatrunek na krwawiącą ranę.

Jednak akurat to, że teraz euro zachowuje się spokojnie, nie musi oznaczać, iż tak samo będzie w przyszłości. Sektor walutowy jest po prostu nieprzewidywalny. Czy ktoś myślał rok temu, że dolar stanieje do 2 zł, a frank będzie kosztował jeszcze mniej? A przecież gospodarka amerykańska jest większa od strefy euro i mimo to nie ominęły jej problemy, a świat jeszcze niedawno zastanawiał się nad detronizacją dolara, a nową światową walutą miało być właśnie euro. Tymczasem dolar rośnie w siłę, firmy na całym świecie, banki, rządy zaczynają na nowo doceniać tę walutę i w niej gromadzą swoje rezerwy.

Natomiast z euro sytuacja jest bardziej skomplikowana. Ta waluta ma dopiero parę lat, nie wiemy więc, jaka będzie jej siła w przyszłości i czy jej też nie dopadnie kryzys. Przecież gospodarka USA jest silniejsza niż krajów strefy euro, a dolara i tak to nie uchroniło przed kłopotami, także w wyniku działań globalnych spekulantów.

Wahania kursów, czasami nawet gwałtowne, są normalnym zjawiskiem, choć niewątpliwie nasiliły się, gdy po świecie zaczęły krążyć miliardy dolarów kapitału spekulacyjnego. Gdy więc zaczęto ten kapitał lokować w polskich akcjach i obligacjach, do kraju napłynęła ogromna masa dolarów. Taka podaż musiała wpłynąć na wzmocnienie złotówki, a osłabienie dolara. Teraz, gdy jest odwrotnie – wyprzedawane są akcje, a złotówki zamieniane są na dolary – wartość amerykańskiej waluty rośnie. Wejście Polski do strefy euro nie uchroni nas przed takimi wahaniami, bo przecież nikt nam nie zagwarantuje, że unijna waluta będzie zawsze stabilna i odporna na kryzysy. Teraz jednak mamy wpływ na naszą politykę pieniężną, gdy zlikwidujemy złotówkę, o tych sprawach będzie decydować Europejski Bank Centralny we Frankfurcie n. Menem i nie zawsze jego decyzje będą zgodne z naszym interesem.


Idźmy za rządem


Gdy Donald Tusk ogłosił, że jego rząd będzie dążył do tego, aby w 2011 roku Polska spełniała kryteria przyjęcia euro, nawet zwolennicy tego pomysłu byli sceptyczni, czy uda się tak szybko tę operację przeprowadzić. Wskazywano nie tylko na przeszkody natury finansowej, ale także na konieczność zmiany Konstytucji, czemu przeciwne jest PiS. Zaś bez głosów partii Jarosława Kaczyńskiego takich zmian nie można dokonać. To dlatego Tusk zgodził się na rozmowy z liderem PiS na temat kryzysu, bo w innej sytuacji pokazałby mu miejsce w szeregu. I dopiero gdy dojdzie do zmian w Konstytucji – argumentuje PO – będzie można rozpisać referendum na temat przyjęcia euro, czego żąda PiS.

Jednak teraz jesteśmy świadkami wywierania presji na opozycję i prezydenta, aby pomogli rządowi we wprowadzeniu euro. Ma to być kwestia rozstrzygana „ponad podziałami partyjnymi, dla dobra Polaków”. Gdy niedawno prezydent Lech Kaczyński zwołał naradę z ekonomistami na temat skutków kryzysu finansowego dla Polski, został upomniany przez większość mediów za to, że nie zadeklarował wyraźnie, że popiera przyjęcie euro, oczywiście w wariancie rządowym. Dziennikarze, publicyści, ekonomiści, politycy przekonywali, że gdyby Lech Kaczyński stwierdził, że Polska przyjmie euro w ciągu kilku lat, zapewne uspokoiłby sytuację na rynku walutowym i złotówka zaczęłaby zyskiwać na wartości.

Ale tak naprawdę chodziło zapewne o to, aby prezydent tą jedną deklaracją zamknął kwestię unijnej waluty, bo przecież PiS – rachowali krytycy głowy państwa – nie wystąpiłoby przeciwko jednemu z braci bliźniaków. Lech Kaczyński na szczęście zachował zimną krew, nie ulegając panice (kreowanej w dużej mierze przez media), i w sprawie euro nie złożył żadnej deklaracji.

Jednak nie łudźmy się, presja na prezydenta będzie wywierana z coraz większym nasileniem. Czy Lech Kaczyński ją wytrzyma? Zobaczymy… Strategia PO polega jednak na tym, żeby w czasie kampanii wyborczej Kaczyński otrzymał silny sygnał, iż „społeczeństwo” chce wspólnej unijnej waluty. Wówczas, starając się o elekcję, będzie się musiał wsłuchać w „głos ludu”. A ten „głos ludu” za euro będzie na pewno mocno wspomagany przez media, choćby przy pomocy sondaży społecznych. Dla PO kapitulacja prezydenta w sprawie euro byłaby korzystna i z tego względu, że wówczas pozycja i siła prezydenta znacznie by zmalały. To samo zresztą dotyczyłoby PiS, ponieważ największa opozycyjna partia jest przeciwna szybkiemu wprowadzaniu euro, odkładając tę decyzję na bliżej nieokreśloną przyszłość. Cały czas obowiązuje wszak swoista doktryna sformułowana przez Jarosława Kaczyńskiego, gdy był jeszcze premierem, że wprowadzimy euro, jak nam nakazuje traktat akcesyjny, ale nie musimy już teraz podawać terminu, gdyż takiego wymogu nie stawiała przed nami UE w chwili akcesji. Słowem, zobowiązaliśmy się co prawda do wprowadzenia euro, ale nie obiecywaliśmy żadnego konkretnego terminu, kiedy się to stanie. Jednak zwolennicy wspólnej waluty liczą najwyraźniej, że PiS porzuci swoją obecną politykę, jeśli tego będzie wymagał interes prezydenta Kaczyńskiego walczącego o reelekcję. Znowu więc powraca temat nacisków na politycznych przeciwników przez „głos ludu”, a żeby to osiągnąć, lud trzeba postraszyć.


Wszystko drożeje


Osłabienie wartości złotego na pewno oznacza wzrost cen towarów importowanych. I na tym polu także aktywni są publicyści i ekonomiści, przekonujący Polaków do euro. Słyszymy więc, że oto nadchodzi kres tanich zakupów elektroniki i samochodów na Zachodzie, bo te produkty w pierwszej kolejności drożeją. Przewidywany jest krach na rynku używanych pojazdów, których import ma przekroczyć 700 tys. sztuk, a jest to podstawowe źródło zakupu samochodów przez Polaków. Podobnie ma być z elektroniką, ponieważ gdy była ona tania, to kupowaliśmy ją masowo, np. za pośrednictwem internetu. To prawda – gdy rośnie kurs euro i dolara, wtedy musimy wydać więcej złotówek na samochód czy telewizor, niż było to jeszcze kilka tygodni temu. Ale wcale nie oznacza to, że nastąpi jakaś katastrofa! Przecież rok temu kurs złotego do euro i dolara był podobny, a rzeka używanych samochodów płynąca z Niemiec, Francji, Holandii czy Belgii była równie szeroka jak teraz. W 2004 r. i 2005 r. kurs euro był nawet o kilkadziesiąt procent wyższy niż obecnie, a to wtedy – po zniesieniu ceł – ruszyła lawina z zakupami używanych pojazdów. Więc powodów do niepokoju nie ma.

Oczywiście, możemy mieć do czynienia ze spadkiem obrotów w takim handlu, ale będzie to tylko zjawisko przejściowe. Zresztą jako konsumentów czekają nas z tego tytułu korzyści, gdyż w czasie, gdy złotówka tanieje, wielu dilerów nie podnosi cen swoich pojazdów, aby zachęcić nas do kupna relatywnie tańszych nowych samochodów. To samo zresztą widać w sklepach ze sprzętem radiowo-telewizyjnym, AGD i komputerowym. Sprzedawcy także nie podnoszą cen ze względu na kurs złotówki, a jeśli nawet, to minimalnie, aby skusić większą liczbę klientów do zakupów i odciągnąć ich od handlu internetowego. Trudno więc uznać takie zjawisko za coś negatywnego dla klienta. Podkreślmy, jest to normalna sytuacja rynkowa, gdy kurs waluty jest zmienny: raz rośnie, raz spada i nie można mówić, że dotknęła nas jakaś wielka tragedia.

Skorzystać na tym mogą krajowe przedsiębiorstwa, przede wszystkim dlatego, że osłabienie zakupów za granicą może spowodować wzrost konsumpcji wewnętrznej. To także szansa dla eksporterów, którzy narzekali, iż zbyt silna złotówka hamuje wywóz towarów za granicę, i dotyczyło to zarówno artykułów rolno-spożywczych, jak i przemysłowych. Osłabienie złotówki ma i ten plus, że wzrośnie choćby realna wartość funduszy unijnych, jakie Polska ma do wykorzystania, bo przecież są one rozliczane w euro. Droższe euro i dolar nie są więc takie złe i można nawet wysnuć tezę, że obecny kurs jest w miarę optymalny.

Trzeba więc spokojnie podchodzić do wypowiedzi różnych ekspertów i analityków, straszących nas niemal apokaliptycznymi wizjami w razie zwlekania z przyjęciem euro. Pamiętajmy, że jeszcze niedawno ci sami analitycy wieścili po wyborach w 2005 roku, iż za rządów PiS euro będzie kosztowało 6 zł i dojdzie do ogromnego wzrostu bezrobocia. A w tym roku ci sami mędrcy straszyli nas, że cena baryłki ropy sięgnie 200 dolarów (a spadła do ponad 60), zaś już wkrótce dolar będzie kosztował złotówkę, bo świat ucieka od amerykańskiej waluty i różnej maści inwestorzy pozbywają się banknotów z wizerunkiem prezydentów USA. Teraz z kolei przekonują nas, że wróciło zaufanie do dolara (i euro), a gospodarka amerykańska najszybciej poradzi sobie z kryzysem finansowym. Kiedy więc mówili prawdę? Wtedy czy teraz? I czy w swoich przepowiedniach widzą jakiś krach, który dotknie euro? Zapewne nie, ale tylko naiwny mógłby z całą pewnością twierdzić, że unijnej waluty nic nie ruszy, że będzie odporna na kryzysy. Dlatego do kwestii przejścia na euro trzeba wciąż podchodzić bardzo ostrożnie. Na razie ewentualny bilans zysków i strat nie przemawia za rezygnacją ze złotówki. Polska, pozostając przy swojej walucie, nie musi mieć żadnych kompleksów. Przecież euro to także zagrożenia, a wprowadzenie tej waluty w 2012 r. może dopiero nas wpędzić w poważny kryzys gospodarczy, np. z powodu trzymania w ryzach inflacji i deficytu budżetowego może dojść do ograniczenia inwestycji i wzrostu bezrobocia. Ale to już temat na inne rozważania.


Krzysztof Losz
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl