Dali nam 15 minut na spakowanie się


Z Eleonorą Kasznicą, córką prof. Stanisława Kasznicy, rektora Uniwersytetu Poznańskiego, wypędzoną jako 11-letnie dziecko z Poznania, uczestniczką Powstania Warszawskiego, rozmawia Mariusz Bober


W 1939 r. Pani rodzina, tak jak wiele innych polskich rodzin w Wielkopolsce, została wypędzona z domu. Pamięta Pani te tragiczne chwile?

– Tak. Zaczęło się jednak najpierw od aresztowania ojca Stanisława Kasznicy. Tak jak wielu poznańskich profesorów pojmano go już w październiku 1939 r. i traktowano jak zakładnika. Pozwalano mu jednak czasami przyjść do naszego mieszkania, by mógł się wykąpać i zmienić bieliznę. 13 grudnia wieczorem ojciec był z nami. Blisko godz. 22.00 rozległo się głośne walenie (to nie było stukanie) do drzwi. Weszło kilku niemieckich żołnierzy i tłumacz. Dali nam 15 minut na spakowanie się. Na szczęście mieliśmy już przygotowane niektóre rzeczy, bo w tym czasie Niemcy wypędzali wielu Polaków z Poznania. Zwykle robili to do godz. 22.00.

Od razu umieszczono Państwa w wagonach?

– Najpierw załadowano nas do autobusu. Do dziś pamiętam, że wchodziliśmy do niego jako jedni z ostatnich. Gdy mama nie mogła wejść, żołnierz niemiecki kopnął ją. Tak zachowywali się ci „nadludzie”. Zawieźli nas do wielkiej hali, w której naprawiano wagony kolejowe, wyścielonej starą słomą w dzielnicy Główna. Tam mieliśmy zaczekać na transport. Następnego dnia załadowano nas do pociągu. Weszliśmy, jak większość Polaków, do bydlęcych wagonów. Jednak wkrótce, gdy działający sprawnie komitet społeczny dowiedział się, że jedziemy tym transportem, przeniesiono nas do wagonu trzeciej klasy, bo takie – zdaje się dwa wagony – były w tym transporcie. Dzięki temu chyba przeżyliśmy, bo ojciec i towarzysząca nam ciotka mieli słabe zdrowie, a ja miałam wtedy 11 lat. Choć założyliśmy na siebie przezornie więcej ubrań (były wtedy duże mrozy), pewnie nie przetrzymalibyśmy 60-godzinnej jazdy w wagonach towarowych. Niestety, niektóre osoby wówczas zamarzły.

Dokąd Państwa wywieziono?

– Do Krakowa. Pamiętam, że dopiero tam Niemcy dali nam gorącą zupę. Rozdawały ją Niemki, nazywane po prostu siostrami. Utkwiło mi w pamięci, jak jedna z nich potraktowała starszego pana, który podszedł do niej i poprosił o drugą porcję dla swojej chorej żony. „Siostra” wylała mu tę gorącą zupę na twarz. Opatrzyliśmy ją szybko i podzieliliśmy się z tym panem naszym jedzeniem. Po pewnym czasie ponownie załadowano nas do pociągu i wywieziono do Limanowej. Tam znów pomógł nam komitet społeczny. Zgłosił się do niego – jak się okazało – dawny student ojca, pan Gibes, który miał mały majątek Mordarka koło Limanowej. Tam po raz pierwszy od kilku dni mogliśmy się umyć, zjeść i wyspać. Do tej pory pamiętam, z jaką przyjemnością kładłam się w zasłanym czystą pościelą łóżku. Podobnie wspominam smak kawy i domowego chleba posmarowanego masłem podanego na śniadanie następnego dnia. Państwo Gibes byli bardzo gościnni, jednak nie chcieliśmy nadużywać ich uprzejmości. Rodzice postanowili wyjechać do Jedlin pod Radomiem, gdzie nasz kuzyn był nadleśniczym. Jednak gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że jego stanowisko oraz leśniczówkę zajął Niemiec. Wuj natomiast został wyrzucony z rodziną do małego domku. Mimo to przyjął nas serdecznie, choć gdy dotarliśmy do nich, była już godzina 23.00.

Zapewne także stamtąd szybko Państwo wyjechali?

– Tak, po kilku dniach wyjechaliśmy do wujostwa Rutkowskich, którzy mieli majątek w Kroczowie, niedaleko Radomia. Nie było to zbyt daleko, więc pojechaliśmy furmanką. Okazało się jednak, że ta nasza rodzina również już została pozbawiona majątku. Zajęli go Niemcy, którzy wysłali tam zarządcę, zresztą Polaka. Na szczęście dość dobrze odnosił się do wujostwa, więc jakoś sobie radzili. Zatrzymaliśmy się tam na ponad dwa lata. Miałam już wtedy 14 lat, więc postanowiliśmy, że powinnam kontynuować naukę. Można to było jednak zrobić najbliżej w Warszawie i tam też się przenieśliśmy. Moi starsi bracia, Andrzej i Wojtek, zapisali się na tajne komplety. Ja trafiłam do Szkoły Gospodarczej, która tak naprawdę była Gimnazjum im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Ojciec natomiast został zatrudniony na tajnym Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Ponadto współpracował z Delegaturą Rządu Polskiego jako doradca Leopolda Rutkowskiego, szefa Departamentu Spraw Wewnętrznych. Delegatura przydzieliła nam mieszkanie na ul. Smulikowskiego 4a.

Do końca wojny zostali Państwo w Warszawie?

– Nie, jak większość mieszkańców stolicy musieliśmy ją opuścić po upadku Powstania Warszawskiego, w którym też wzięłam udział. Pełniłam funkcję peżetki [Pomoc Żołnierzowi – służba w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK – red.] w zgrupowaniu „Krybar”. Po kapitulacji powstania zapędzono nas wraz z innymi mieszkańcami Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd następnie wywieziono do Sochaczewa. Tam dzięki działalności komitetu społecznego trafiliśmy na krótko do rodziny Rańke. Wtedy kolega mojego brata zaproponował nam, żeby wyjechać do jego krewnych we wsi Lipie pod Częstochową. Tam już doczekaliśmy niemal końca wojny. By się utrzymać, uczyłam wiejskie dzieci, rąbałam sama drzewo, piekłam chleb. Gdy Sowieci zajęli te tereny, w naszym domu zakwaterowano sowieckiego pułkownika, co chyba bardzo nam pomogło. Był to wykształcony i inteligentny oficer carski, który nie pozwalał, by sowieccy żołdacy dokonywali grabieży i gwałtów, co się często zdarzało. Gdy Sowieci zaczęli przeć dalej na Zachód, brat podążył ich śladem w kierunku Poznania. Do naszego mieszkania dotarł pod koniec marca 1945 roku. Wkrótce potem dojechaliśmy i my.

Państwa mieszkanie ocalało?

– Tak, jednak wszystkie obrazy, większość mebli, cenne książki – zniknęły. Od dozorcy dowiedzieliśmy się, że zaraz po wywiezieniu nas do Krakowa przyszli Niemcy z rzeczoznawcą, który oceniał wszystkie przedmioty. Najlepsze obrazy i meble kazał wywieźć do Niemiec. Książki najprawdopodobniej spalili, choć szczycili się, że są tak kulturalnym narodem. Nikt nam tych strat nigdy nie zrekompensował, zaś nasze duże mieszkanie oddano Niemcom przesiedlonym spod Rygi.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl