Z celi na Butyrkach nikt wolny nie wyszedł

Z ojcem Konstantynem Kobielewem z prawosławnej parafii św. Mikołaja w
moskiewskiej dzielnicy Biriulowo, rozmawia Piotr Falkowski

Jest Ojciec kapelanem więzienia Butyrki w Moskwie. To obok Łubianki i
Lefortowa jedno z najbardziej znanych miejsc kaźni ofiar represji politycznych.

– To miejsce męczeństwa świętych. My o nich mówimy jako "nowych męczennikach i
wyznawcach". Przez cele Butyrek przeszły setki tysięcy ludzi, ofiar politycznych
represji, którzy byli brutalnie przesłuchiwani, torturowani. Stąd wywożono ich
potem do łagrów albo na śmierć. Spośród nich znam imiona 216, którzy zostali
przez Rosyjską Cerkiew Prawosławną kanonizowani. Oczywiście ich spis nie jest
pełny. Myślę, że i obecni więźniowie inaczej przeżywają tam swój czas, kiedy im
się mówi, że w ich celi przebywał święty.

Jak wygląda posługa wśród więźniów Butyrek?
– Oni, tak jak wszyscy ludzie, potrzebują Boga. Kiedy rozpoczynałem pracę w
więzieniu i udało się przywrócić do użytku cerkiew, nie odprawiałem nabożeństw w
niedzielę, bo to dzień wolny dla części strażników, ale raz w tygodniu była
Służba Boża, na którą zgłaszali się wszyscy więźniowie, ponieważ to po prostu
była jakaś odmiana w ich monotonnym życiu. Cerkiew mogła pomieścić nie więcej
niż 2 proc. z nich i władze więzienia wyznaczyły tury, według których osadzeni
chodzili na nabożeństwo. Oczywiście wszyscy przychodzili, ale tylko niektórzy
się modlili – do spowiedzi szła połowa. Niektórzy w czasie Liturgii klękali i
zaczynali modlitwy muzułmańskie. Pamiętam, że jeden więzień odwrócił się na
zachód [czyli tyłem do ołtarza], podniósł ręce i głośno się modlił. Nawet inni
zwracali mu uwagę, ale okazało się, że jest żydem i taka jest jego tradycja.
Teraz już jest inaczej. Jest i meczet, i mała synagoga. Wielu więźniów nawraca
się, mamy chrzty, spowiedzi… Do tych ludzi trzeba docierać z miłością. Wrogość
i odrzucenie spowodują, że kiedy ten przestępca wyjdzie, będzie popełniał
jeszcze gorsze występki. Tymczasem ktoś musi im pokazać, że istnieje dobro,
miłość, że jest jakaś alternatywa dla zbrodni. Wiem też, że bardzo wielu z tych
ludzi naprawdę jest niewinnych, są bardzo różne powody, dla których trafiają na
Butyrki.

Widziałem u Ojca w cerkwi ikonę Matki Bożej Częstochowskiej. To dla nas,
Polaków, katolików, największa narodowa świętość, wyobrażenie Maryi jako
Królowej Polski.

– A u nas, w Rosji, jest bardzo czczona przez monarchistów i wiązana z kultem
rodziny Mikołaja II [ostatniego cara Rosji rozstrzelanego przez bolszewików 17
lipca 1918 roku, całą carską rodzinę prawosławni uznają za świętych]. Ta ikona
została uroczyście wprowadzona do cerkwi i poświęcona w 2002 roku w Niedzielę
Palmową. Następnego dnia, czyli w poniedziałek przed Wielkanocą, odprawiałem
Liturgię w cerkwi. To jest postna, długa Liturgia… I wtedy doszło do pożaru!
Nasza cerkiew jest drewniana, a zaczął się palić dom, który był blisko od drzwi
naszej cerkwi – od niego ogień mógł łatwo podpalić cerkiew. I już dochodził do
świątyni. Ludzie mówili, żeby uciekać, ale pomyślałem, że to nie byłoby
właściwe, żeby kapłan porzucił służbę Bożą. Wtedy wierni prosili, żeby dać im
chociaż tę ikonę Matki Bożej Częstochowskiej poświęconą poprzedniego dnia. Dałem
im i wynieśli ją przed cerkiew. Ludzie stali z tą ikoną skierowaną w stronę
ognia, ja sprawowałem służbę Bożą wewnątrz. I ogień się zatrzymał. Później w
naszej cerkwi była bomba. To był pierwszy w historii zamach terrorystyczny w
cerkwi. Jedna z kobiet została ranna, ale ona jednocześnie uratowała nas
wszystkich, wzięła wodę z misy (ta woda jest tam cały czas dla ludzi, którzy
słabną podczas długich nabożeństw) i oblała nią ładunek wybuchowy, dzięki temu
eksplodowała tylko mała część i nie wyrządziła wielkiej szkody. To wydarzenie
także przypisujemy opiece Matki Bożej Częstochowskiej.

A dlaczego nazywa się ją cudowną?
– Nasza ikona Matki Bożej Częstochowskiej w pewnych momentach wydziela z siebie
wonny olejek [ros. "myr", odpowiednik łacińskiego krzyżma]. Tak się dzieje w
nocy z 16 na 17 lipca, kiedy zabito rodzinę carską. Stało się tak także wtedy,
gdy sprowadziliśmy z jednej z cerkwi moskiewskiej ikonę carskiej rodziny i
odbywało się przed nią nabożeństwo. Ten wonny olejek spływał po powierzchni
ikony, więc podłożyliśmy naczynie, żeby nie ciekł na ziemię, ale sam się
zatrzymał tuż przed dolną ramą, gdzie umieszczony jest tytuł ikony.

Przeżył Ojciec katastrofę lotniczą. Czy mógłby Ojciec opowiedzieć o tym
wydarzeniu?

– Wydarzyło się to w 1979 roku. To był trudny okres w moim życiu. Ukończyłem
biologię na uniwersytecie w Moskwie i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Absolwenci dostawali wówczas tzw. przydziały do pracy, ale u mnie były z tym
różne kłopoty, miałem również poważne problemy osobiste. Dodam, że wtedy byłem
niewierzący, a nawet nieochrzczony. Zadawałem sobie pytania o sens życia, o
Boga, ale nie znajdywałem żadnej odpowiedzi, a ten kryzys, w jakim byłem,
powodował, że nawet myślałem o samobójstwie. W tej sytuacji postanowiłem
odwiedzić swoich rodziców, którzy mieszkali wówczas w Odessie (na Ukrainie). Na
lotnisku Wnukowo z powodu gołoledzi czekaliśmy na odlot prawie dobę. Samoloty
nie mogły lądować, a tylko startowały. Podczas tego długiego oczekiwania
pomyślałem sobie, że jeżeli jest Bóg, to niech sprawi, bym podczas tego lotu
zginął. No więc kiedy już samolot wystartował i okazało się, że coś się dzieje
niedobrego, byłem tak psychicznie nastawiony, że w ogóle się tym nie
przejmowałem – siedziałem i czekałem na to, co nastąpi. A było już jasne, że
jest awaria, bo ktoś z załogi wchodził do kabiny pasażerskiej, żeby patrzeć na
silniki. Zaraz potem samolot zawrócił, ale nie doleciał do lotniska, tylko spadł
na ziemię.

Co się stało później?
– Ku mojemu zaskoczeniu zorientowałem się, że żyję. Leżałem wewnątrz samolotu
czymś lekko przygnieciony. Cały czas jeszcze byłem w takim stanie, że
oczekiwałem śmierci, ale zaczęło się we mnie budzić pragnienie życia. Skoro
przetrwałem katastrofę, to najwidoczniej muszę żyć – tak wtedy pomyślałem.
Tymczasem poczułem dym i zacząłem się bać, że będzie wybuch albo uduszę się bez
powietrza. Wtedy zacząłem szukać wyjścia, co było dość trudne, ale w końcu jakoś
wydostałem się przez iluminator na zewnątrz. Okazało się wtedy, że właściwie nic
mi się nie stało. Zaraz pojawił się autobus – myślałem, że to służby ratownicze,
ale to był zwykły przewóz pasażerów na lotnisko, ratownicy jeszcze nie dojechali
i ludzie z niego zaczęli krzyczeć, gdzie mam iść, ale ich jakby nie słyszałem,
tylko taki wewnętrzny głos: "żyj!". To Bóg mi to powiedział.

Po tym wydarzeniu odnalazł też Ojciec wiarę?
– Tak. Zrozumiałem, że jest Bóg, który mnie słyszy i rozumie i że dał mi jeszcze
czas na tym świecie. Jednak od razu nie byłem pewien, czy należy się ochrzcić.
Myślałem, że znajdę Boga w buddyzmie. Wreszcie jednak zrozumiałem, że to
chrześcijaństwo naucza o Bogu takim, jaki On jest. Po przygotowaniu przyjąłem
chrzest i zaangażowałem się w życie Cerkwi, które było jeszcze bardzo trudne w
latach 80. XX wieku. Ktoś mi kiedyś zupełnie znienacka powiedział, że powinienem
być księdzem. Byłem tym zdziwiony, poza tym wydawało mi się, że przyjęcie chrztu
w dojrzałym wieku jest przeszkodą. Ale ta myśl jakoś została w sercu i
zdecydowałem się po pewnym czasie przyjąć święcenia.

W jaki sposób Cerkiew Prawosławna patrzy na takie wydarzenia jak katastrofy
lotnicze, na przykład na to, co się stało w ubiegłym roku w Smoleńsku?

– Nie ma przypadków. Wszystko w jakiś sposób podlega Opatrzności i planom Bożym,
tylko my nie zawsze możemy je zrozumieć. Tamci ludzie lecieli, aby uczestniczyć
w uroczystościach żałobnych w Katyniu. Co by się stało, gdyby wylądowali? Byłoby
wydarzenie, które miałoby pewne echo polityczne. A tak stało się również
wydarzeniem duchowym. Kiedyś okaże się, że oni poprzez swoją śmierć dokonali
więcej dobrego, niż gdyby żyli – taką przynajmniej mam nadzieję. Może ta
straszna katastrofa miała pokazać naszym narodom, jak bardzo są blisko siebie w
tym nieszczęściu, jakim jest dziedzictwo komunizmu. U nas, w Rosji, dopiero
odkrywa się rozmiary zbrodni tych czasów. Na terenie naszej parafii jest poligon
Butowo, na którym rozstrzeliwano i grzebano ofiary czystek – całe tysiące ludzi
tam leżą. Niedawno były próby ekshumacji. Odkopano jeden rząd i policzono ciała,
a potem pomnożono to przez liczbę rzędów. Wychodzi 100 tysięcy!

Dziękuję za rozmowę.
– Niech święci Aniołowie was strzegą.

 


W katastrofie samolotu Tu-104B linii Aerofłot zginęło 58 spośród 113
pasażerów i jeden z sześciu członków załogi. Główną przyczyną wypadku była
awaria i pożar jednego z silników.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl