Reforma – dla ludzi czy dla OFE?

Premier z determinacją dąży do realizacji swego zamierzenia wydłużenia
wieku emerytalnego, wszelkie konsultacje mają charakter formalny, bo wiadomo,
jaki będzie ich finał: rząd i tak zrobi swoje.
Warto zatem wyjaśnić sobie szersze tło ekonomiczne, bo jak dotąd mówi się
wyłącznie o kwestiach finansowych. I to prawda, że wydłużenie wieku emerytalnego
da większą kapitałową część emerytury, bo pieniądze będą dłużej odkładane, a
krócej pobierane.

Ale to, o ile emerytura (mówimy tu o dodatku do emerytury z II filara) się
zwiększy, zależy wyłącznie od stopy zysku z inwestycji kapitałowych. Przypuśćmy,
że przez cały czas wynosiłaby ona 5 procent. Wtedy zakładając, że ktoś zaczyna
pracować w wieku 20 lat, a przejdzie na emeryturę w wieku 67, będzie miał
emeryturę wyższą średnio o 18 proc. w porównaniu z tym, co miałby, gdyby
przechodził w wieku 65 lat. Laikom może wydawać się to niewiarygodne, ale to
wynika z tego, że 65-latkowie mogą oczekiwać, iż będą żyli jeszcze nieco ponad
15 lat (tak zwane przeciętne dalsze trwanie życia dla 60-latków wynosi obecnie
15,06 lat), a 67-latkowie – dokładnie 13,86 lat.
W przypadku kobiet, jeśli wiek emerytalny wydłuży się z 60 do 67, mogą się one
spodziewać emerytury sporo wyższej, bo o 74 procent. Byłoby tak, ponieważ
kobiety 60-letnie mogą żyć średnio jeszcze 23,47 lat, a 67-letnie – 17,81 lat.

Ale dla emeryta istotne jest to, jaka będzie jego emerytura w porównaniu z
płacą, jaką otrzymywał przed zakończeniem swej aktywności zawodowej. Mówi o tym
tzw. stopa zastąpienia, czyli relacja emerytury do płacy. Okazuje się, że zależy
ona zarówno od stopy procentowej z inwestycji, jak i od wielkości składki, jaka
idzie do funduszu emerytalnego. Jeśli ta składka wynosiłaby 3,5 proc. płacy, to
przy stopie z inwestycji, jak założyliśmy, na poziomie 5 proc. stopa zastąpienia
zwiększyłaby się dla mężczyzn z 56 proc. do 66 proc., a dla kobiet z 32 proc. do
56 procent. Przy obecnej stawce 2,3 proc. byłaby rzeczywiście dramatyczna, bo
dla mężczyzn zwiększyłaby się z 37 proc. do 43 proc., a dla kobiet z 21 proc. do
37 procent.
Warto jednak pamiętać, że znaczenie stopy zastąpienia zależy od poziomu płacy.
Jeśli ktoś zarabia trzykrotność średniej, to przy stopie zastąpienia ok. 1/3
otrzyma emeryturę na poziomie mniej więcej średniej płacy, i choć jest to
zasadniczo w skali europejskiej niewiele, pozwoli jednak jakoś żyć. Gdy ktoś
zarabia na poziomie średnim (obecnie ok. 4 tys. zł), to te stopy zastąpienia
dadzą emeryturę zależną oczywiście od składki i od stopy zysku z inwestycji.
Przy składce 3,5 proc. i stopie inwestycji, jak założyliśmy 5 proc., da
emeryturę pozwalającą na bardzo skromne życie: dla panów wzrośnie z 2,2 tys. do
2,6 tys. zł, a dla pań z niecałych 1,3 tys. do 2,2 tys. Przy składce 2,3 proc.
emerytura kapitałowa byłaby już bardzo skromna: dla panów wzrosłaby z 1,4 tys.
do 1,7 tys., dla pań z 850 zł do 1,4 tys. Ludzie będą zaczepiali przyszłego
szefa rządu, by zadać mu nieśmiertelne pytanie: "Panie premierze, jak żyć?".
Ale trzeba pamiętać, że spora większość – ponad 3/4 ludzi zarabia mniej niż
wynosi średnia. Jest to efekt tego, co statystycy nazywają skośnością rozkładu.
Wynika z tego, że średnią "ciągną" wysokie płace niewielkiej grupy
najbogatszych. Dominuje płaca na poziomie 60-65 proc. średniej, czyli obecnie
ok. 2,5 tys. złotych. Dla tych ludzi perspektywa emerytury z niewielkim
dodatkiem do paruset złotych z I filara na poziomie nieco ponad 900 zł czy 1
tys. zł to perspektywa skrajnej nędzy. W przypadku składki 2,3 proc. to nawet
1,4 tys. czy 1,6 tys. przy składce 3,5 proc. to i tak szczególnie daleko od
obiecanego życia pod palmami.
Warto zauważyć, że gdyby składka na OFE wynosiła 7,3 proc., to – pozostając przy
bardzo optymistycznym założeniu 5 proc. zysku z lokat inwestycyjnych, zarówno
poziom, jak i zmiany stopy zastąpienia byłyby imponujące: dla mężczyzn z 117
proc. do 138 proc., a dla kobiet z 67 proc. do 117 procent.
Ale wszystko to było przy założeniu, że składki emerytalne są odkładane na
koncie, który przynosi zysk 5 proc. rocznie. Jak wiadomo, praktycznie średnia
rentowność funduszy nie przekroczyła inflacji, jeśli zatem zysk wyniósłby nie 5
proc., lecz 1 proc., to efekt staje się naprawdę dramatyczny. Co prawda będzie
pewien zysk z wydłużenia wieku emerytalnego: dla mężczyzn 14 proc., dla kobiet
56 procent. Ale stopa zastąpienia w przypadku składki 3,5 proc. dla mężczyzn
zmieni się z 14 proc. do 16 proc., a dla kobiet z 8 proc. do 13 procent. Gdyby
składka wynosiła nawet 7,3 proc., to stopa zastąpienia wzrosłaby dla mężczyzn z
30 proc. do 34 proc., a dla pań z 17 proc. do 27 procent. Byłaby zatem, nawet
przy tej wyższej składce, bardzo niska, bo stopa zysku z inwestycji ma kluczowe
znaczenie.
A nie ma co mieć złudzeń, że zysk z inwestycji będzie na przyzwoitym poziomie,
bo rynki kapitałowe przez wiele lat mogą być w stagnacji, a nawet dawać bardzo
wymierne straty. Te wyniki prowadzą do wniosku, że brak gwarancji minimalnych
zysków z inwestycji na jakimś akceptowalnym poziomie, powiedzmy 5 proc. (po
odjęciu kosztów zarządzania, które przecież i tak są znacznie zawyżone),
dyskredytuje system emerytalny oparty na funduszach kapitałowych. Jest to
wystawienie ludzi na ryzyko życia na emeryturze w nędzy i marnowanie naszych
pieniędzy.
Ale trzeba też pamiętać, że o emeryturze można mówić tylko przy założeniu, że
ktoś wieku emerytalnego w ogóle dożyje. Spośród tych mężczyzn, którzy zaczęli
pracę w wieku 20 lat, do 65 dożywa obecnie 73 proc., a do 67 tylko 69 procent. W
przypadku kobiet do 60 lat dożywa 93 proc., a do 67 tylko 87 procent.
Warto zauważyć, że jeśli ci, którzy nie dożyją wieku emerytalnego, mają
małżonków lub dzieci, to kapitał zgromadzony przez nich w OFE może być
dziedziczony. Będzie jednak część takich, którzy nie dożyją do emerytury,
pozostając ludźmi samotnymi. Ich środki będą stanowić czysty zysk funduszy.
Oczywiście, jeśli już ktoś dożyje do emerytury i wejdzie do systemu, to jego
nagromadzony kapitał nie może być przekazywany spadkobiercom. Jest to konieczne
z prostego powodu: bo nie wiadomo, jak długo będzie żył. Środki emerytów muszą
tworzyć wspólny fundusz, z którego wypłacane są emerytury zarówno tym, którzy po
przejściu na emeryturę żyli rok, jak i tym, którzy poważnie potraktowali
śpiewane im życzenia "sto lat" i dożyli tego wieku. Jako ciekawostkę można
podać, że oczekiwany czas życia tych, którzy dożyli setki, wynosi nieco ponad
102 lata – oznacza to, że stulatkowie przeciętnie żyli jeszcze dwa lata.
Dziedziczenie po tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury, oczywiście
powoduje ubytek pieniędzy z systemu. Cały motywacyjny aspekt reformy polegał na
tym, by zachęcić ludzi do oszczędzania dla własnego dobra i dobra rodziny –
miało to zmniejszyć skłonność ludzi do unikania płacenia składek emerytalnych.
Może się wydawać, że to ma sens, ale przez to zostaje złamana solidarystyczna
podstawa systemu emerytalnego. A warto zdawać sobie sprawę z tego, że taki w
pełni solidarystyczny system byłby z punktu widzenia płacących składki
oszczędniejszy. Spróbuję to wyjaśnić.
Normalne ubezpieczenie ma zawsze charakter solidarnościowy. Na przykład w
przypadku ubezpieczenia samochodu możemy przez wiele lat płacić ubezpieczenie,
by nigdy z niego nie skorzystać. Nasze pieniądze służą temu, by gromadzić
fundusz, z którego wypłacane są odszkodowania na bieżąco tym, którzy mieli pecha
i zdarzył im się losowy przypadek szkody wymagającej rekompensaty ze strony
ubezpieczyciela. I nikomu nie przyjdzie do głowy, by żądać zwrotu składek
ubezpieczeniowych, bo się z nich nie skorzystało. A gdyby taki zwrot miał być
wprowadzony, to poziom składki musiałby być oczywiście wyższy, by skompensować
ubytek środków z funduszu w wyniku wybierania z niego pieniędzy tych, którzy nie
mieli szkód i zabierają "swoje pieniądze".
Podobnie jest z ubezpieczeniem emerytalnym – w tym przypadku losowym zdarzeniem
jest dojście do wieku emerytalnego. Składki emerytalne pracujących tworzą wtedy
fundusz, z którego na bieżąco wypłacane są emerytury. Ale jeśli część środków
zgromadzona przez tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury, jest
zabierana przez spadkobierców, to w rezultacie niższe są emerytury, bo zmniejsza
się fundusz. Gdybyśmy natomiast chcieli zachować poziom emerytur (zwiększyć
stopę zastąpienia), to wyższa musiałaby być składka emerytalna.
Warto więc sobie zdawać sprawę z tego, że takim klasycznym systemem
ubezpieczeniowym jest właśnie system ZUS-owski, bliski temu, co jeszcze w XIX
wieku wprowadził w Niemczech kanclerz Bismarck. To żadna, jak twierdzi
wicepremier Pawlak, "emerytura państwowa". To po prostu specyficzne
ubezpieczenie, które leży tylko w gestii państwowego ZUS, ale nie musi być –
mogłoby być zarządzane przez niezależną od państwa instytucję, tak jak to było
przed II wojną światową – ZUS był wtedy samorządową instytucją prawa publicznego
niezależną od państwa. I takie ubezpieczenie emerytalne to nie – jak twierdzą
niektórzy – "jakiś socjalizm, który trzeba zastąpić prawdziwym rynkiem". Z
Bismarcka robić socjalistę to przejaw skrajnej ignorancji.
Ale problem ma szerszy kontekst ekonomiczny. Bo tak naprawdę realny poziom
naszych emerytur i poziom naszych dochodów zależy od tego, ile wytworzymy dóbr i
usług i jak je między siebie podzielimy. Ogólna wartość dóbr i usług tworzy to,
co ekonomiści nazywają produktem krajowym brutto (PKB). Po to, by wyjaśnić, jaki
sens ma system podziału i jaki ma to związek z wielkością emerytur, posłużę się
bardzo uproszczonym przykładem.
Przypuśćmy, że w gospodarce wytwarzane są dobra i usługi o ogólnej wartości 100
i całkowicie wystarczają one, by zaspokoić potrzeby 100 proc. mieszkańców.
Wytwarzają je oczywiście pracujący (…miast i wsi, jak to się kiedyś mówiło;
teraz dodamy jeszcze przedsiębiorców – oni też pracują). Jeśli pracujący
stanowią 80 proc. ludności, a pozostali to emeryci, wtedy przeciętna składka
emerytalna pracujących musi wynosić 20 proc., bo na czterech pracujących
przypada jeden emeryt i przy tej składce wszystkie wytworzone dobra są
harmonijnie rozdzielone między pracujących i emerytów. Składka jest mechanizmem
ekonomicznym podziału dochodu pieniężnego tak, aby wszystkie wytworzone dobra
zostały rozdzielone między członków społeczności.
Przypuśćmy teraz, że ta sama ilość dóbr jest wytwarzana przez 50 proc. ludności
– oznacza to, że szczęśliwie nastąpił wzrost wydajności pracy; reszta ludności
to emeryci, zatem teraz na jednego pracującego przypada jeden emeryt. Gdyby
pozostano przy składce 20 proc., to pozyskiwane składki nie wystarczyłyby na
sfinansowanie emerytur, pracujący mieliby nadmiar środków w stosunku do potrzeb
i tworzyliby oszczędności, z których system emerytalny musiałby pożyczać, by
sfinansować emerytów. W efekcie rosłoby zadłużenie i system emerytalny by
zbankrutował, a 50 proc. pracujących miałoby papiery dłużne systemu emerytalnego
będące tylko świadectwem ułomności tego systemu. W takiej sytuacji jedynym
wyjściem byłoby podwyższenie składki do 50 procent.
Oczywiście jest to przykład przejaskrawiony, ale chodzi o pokazanie, że istotą
problemu jest wydajność pracy i logiczny, spójny system podziału wypracowanego
dochodu. Czy się komuś podoba, czy nie, narzędziem takiego podziału musi być
składka czy podatek, i jest to dla społeczeństwa lepsze niż oparcie systemu na
długu.
Ale kluczową sprawą jest wydajność pracy, bo to ona decyduje, ile wytwarzamy i
jakim kosztem – przy czym trzeba też pamiętać, że koszt pracy własnych obywateli
jest dla gospodarki kosztem specyficznym, w gruncie rzeczy kosztem pozytywnym w
tym sensie, że to, co pracownicy zarobią (brutto, czyli razem z podatkami i
składkami), wraca do gospodarki w formie wydatków konsumpcyjnych lub
inwestycyjnych.
Ale jeśli dostrzeżemy, jak ważna jest wydajność pracy, to stanie się dla nas
jasne, że ta propozycja wydłużenia wieku emerytalnego w sytuacji istniejącego
dość wysokiego bezrobocia jest dla gospodarki mało korzystna, jeśli nie wręcz
szkodliwa. Jest tak dlatego, że wydajność pracy z wiekiem wyraźnie się zmniejsza
– ekonomiści nazywają to "malejącą krańcową wydajnością pracy". A tu wymusza się
pozostawienie w pracy ludzi starych o najniższej wydajności i często dla
pracodawców najdroższych – chyba że ich płaca jest bezpośrednio powiązana z
wydajnością pracy, ale tak dzieje się tylko w niektórych zawodach, na ogół ci
najstarsi są jednocześnie na szczycie drabiny płacowej. Pracodawcom bardziej
opłaca się zatrudnienie młodego człowieka, który szybko się uczy, jest wydajny i
znajduje się na dole drabiny płacowej.
Wydłużanie wieku emerytalnego ma sens tylko w sytuacji pełnego zatrudnienia, a
do takiego stanu jest dość daleko zarówno nam, jak i innym krajom europejskim,
gdzie to wątpliwe zalecenie jest kolportowane wśród polityków. Jest więc jasne,
że w gruncie rzeczy chodzi tylko o działanie w interesie systemu finansowego,
który nie jest w stanie zapewnić emerytur na godziwym poziomie.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt tej kampanii. Gdy tylko premier Tusk
ogłosił swą koncepcję reformy emerytalnej, zaraz podniosły się głosy nadwornych
ekonomistów i publicystów, że "przecież trzeba podnieść wiek emerytalny, bo
patrzcie, ilu młodych emerytów chodzi po ulicach…". Ale niska średnia w małym
stopniu wynika z tego, że wiek emerytalny to 65 lat – głównie z tego, że dużo
jest uprzywilejowanych, którzy mogą skorzystać z bardzo wczesnej emerytury, co
jest wynikiem swoistego targu: za niskie płace dajemy w niektórych zawodach
przywilej wczesnej emerytury (przy czym trzeba zdawać sobie sprawę, że w
niektórych zawodach ten przywilej jest uzasadniony, bo praca w późnym wieku nie
tylko oznacza niską wydajność, ale jest praktycznie niemożliwa). Jest oczywiste,
że te przywileje trzeba ograniczyć. Jednocześnie trzeba zwiększyć wynagrodzenia,
co stanowiłoby element uzdrowienia zarówno systemu emerytalnego, jak i
płacowego.
Tak naprawdę powinniśmy tworzyć warunki dla wzrostu wydajności pracy i miejsca
pracy dla młodych, to wydłużanie wieku emerytalnego jest swego rodzaju strzałem
obok bramki, w której tkwią realne problemy gospodarcze. Zatem jedno, co tak
naprawdę powinien zrobić premier Tusk, to – wzorem Węgier – przeciwstawić się
lobby funduszów emerytalnych i dać ludziom swobodę wyboru, czy chcą oddawać swe
pieniądze na zmarnowanie w trybach instytucji finansowych, czy zawierzyć swą
emerytalną przyszłość staremu, sprawdzonemu w wielu krajach tradycyjnemu
systemowi repartycyjnemu. Nie trzeba będzie nic więcej robić, chory system umrze
śmiercią naturalną.

 

Prof. Jerzy Żyżyński
 


Autor jest posłem PiS, profesorem na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu
Warszawskiego, członkiem Narodowej Rady Rozwoju powołanej przez śp. prezydenta
Lecha Kaczyńskiego.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl