Place de la Révolution

Czy jest jeszcze jakiś kraj na świecie, w którym wyborom prezydenckim
towarzyszyłby tak wielki smutek – po stracie bliskich i przyjaciół – i tak
wielka modlitwa, w którym milczącym świadkiem pozornie beztroskich "fajerwerków"
wyborczych i wydarzeń medialnych jest realna śmierć? Śmierć prezydenta RP i jego
95 towarzyszy, współuczestników tajemniczego zgonu w podróży do Katynia.

Każdy kolejny dzień kampanii prezydenckiej utwierdzał w przekonaniu, że nie są
to zwykłe wybory. Takie same, jakie odbywają się w wielu krajach świata, którym
towarzyszy coraz lepsza sprawność techniczna sztabów wyborczych i wzrastająca z
każdym sezonem politycznym fantazja specjalistów od "marketingu politycznego".
Rywalizują o to, który z kandydatów – przypominających w ich oczach konie
wyścigowe – będzie z większą swobodą opowiadał ciekawszą historyjkę. Takie
kampanie są rodzajem teleturnieju. Ten, kto wypada lepiej, dostaje więcej
punktów, zdobywa nagrodę oraz uścisk dłoni prezenterki.
Tak mogłoby być i w Polsce. Mogłoby być, ale nie jest. Dzisiejszym wyborom w
Polsce towarzyszy napięcie, którego nie spotyka się w świecie, jakiego chyba
jeszcze dotąd nie było w naszej historii. Oto stają naprzeciw siebie
przedstawiciele jakby dwóch obcych narodów. Jeden naród ma łzy w oczach. Drugi
śmieje się i szydzi z tych łez. Mówi też, że są groźne, bo są bronią polityczną.
Że to wszystko jest godne pogardy.
Warto się zastanowić, co to oznacza. Czyżby to był rodzaj komedii dell’arte? A
może wojny psychologicznej, wstępu do militarnej? Jedna armia zakłada odrażające
maski i wydaje przerażające ryki – cała rzecz jest wykreowana i odegrana według
scenariusza – podczas gdy druga ma tylko honor i wolę walki.

Warszawa znikających krzyży, czyli: co buduje "zgoda"

Na niewiele miesięcy przed wyborami i poprzedzającą je tragedią narodową z ulic
Warszawy zaczęły znikać krzyże. Znamienne, że nie zabierano ich w świetle dnia,
przy ich usuwaniu pracowano nocami. Tłumaczenia władz Warszawy brzmiały co
najmniej dziwnie, mówiło się, że krzyże "przeszkadzają" kierowcom. Brzmiało to
jak kiepski żart, zważywszy na ilość wyzywających billboardów, których nikt nie
rusza.
Takich symbolicznych zdarzeń było więcej. Jednym z nich było spotkanie w
Łazienkach, hołd osobistości deklarujących poparcie dla kandydata PO złożony
Donaldowi Tuskowi. Jedna z osobistości ogłosiła wówczas "wojnę domową". Wzięto
to powszechnie za licentia poetica. Ale miejsce i kontekst spotkania – krótko po
śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i najważniejszych osób w państwie – były
znaczące. Podobnie jak główne hasło kandydata PO: "Zgoda buduje".
Co buduje ta "zgoda" – czy nie okazała się ona w tych wyborach kryptonimem
rewolucyjnego szyderstwa z człowieka? Czy oznacza ona chęć porozumienia się z
opozycyjną partią dla dobra państwa i obywateli? Przyznanie, że opozycja ma
prawo do istnienia i jest gwarancją demokracji? Że Polska może tylko zyskać, gdy
cała władza nie będzie znajdować się w rękach jednej partii? Otwarcie na
pluralizm medialny? Uznanie, że wolna opinia publiczna w kraju o takiej historii
i takich zasługach dla Europy jak Polska jest oczywistością, której nie można
podważać bez narażenia się na totalną kompromitację? A może słowo to w ustach
ludzi Platformy oznacza szacunek dla osoby kontrkandydata PO, lidera PiS,
uznanie jego dorobku politycznego i dorobku jego rządu? Lub choćby szacunek dla
człowieka, któremu tragiczny lot do Katynia zabrał brata i bratową? Wolne żarty.
Czym zatem jest owa "zgoda"?

Jak to się czyta?

Urząd prezydencki, choć faktycznej władzy przy nim nie ma zbyt wiele, posiada
niezaprzeczalną wagę reprezentacji państwa polskiego i jego wszystkich
obywateli. Jest symbolem państwa. Wydaje się, że właśnie o ten symbol chodzi
Platformie. Żeby przypadkiem nie przypadł w udziale konkurencji napiętnowanej
nienawiścią deklarujących "zgodę". Tak bardzo jej na tym zależy, że pomimo
wielkiego zadęcia na reprezentanta "polskiej tradycji" kandydat PO jest w stanie
trzymać przy sobie postaci tryskające humorem rodem z rynsztoka i pozwalać, by
to one kształtowały atmosferę emocjonalną jego kampanii.
Ta interpretacja jest tym bardziej uprawniona, że po tragicznej śmierci
prezydenta Lecha Kaczyńskiego Polacy nie doczekali się autentycznego
zainteresowania, by ustalić prawdę o tym, co się wydarzyło pod Smoleńskiem.
Naturalnej w każdym państwie, gdzie rządzący nie kierują się gotowym
scenariuszem i wskazówkami reżysera. Nie grają ról. U nas prawda o katastrofie
okazała się dla partii rządzącej najmniej ważna. Pojawił się za to festiwal
wdzięcznych póz i uniżonych ukłonów wobec wschodniego sąsiada i gromkich
zapewnień, że strona rosyjska "robi wszystko", by wyjaśnić przyczyny katastrofy.
To, co zdołaliśmy jako społeczeństwo zaobserwować, przypominało zacieranie
śladów.

Wawel i Belweder – symbole państwa

Wymowny był udział młodych kadr PO – przypominających kolumny szturmowe ZMP, w
zablokowaniu kulminacyjnego aktu żałoby narodowej. Odebrać mu rangę i splendor.
Pogrzeb prezydenta i jego żony na Wawelu łamał wcześniejszy scenariusz. Tego nie
było w instrukcji. Po śmierci głowy państwa należało zadbać o pospieszny
pochówek. Tak by Naród nie zorientował się w porę, by nie miał miejsca, czasu,
żeby oddawać cześć poległemu przywódcy państwa. Bo Naród – choć jednolity
etnicznie i religijnie – ma nie być już wspólnotą. Nie powinien identyfikować
się ze swoimi prawdziwymi przywódcami, a nad trumną ma skakać sobie do oczu,
szukać wrogów. Wlec ich na szafot. Tak samo było za rewolucji francuskiej.
Według podobnego scenariusza przebiegały wypadki w Rosji. Zgilotynowany król
zasłużył na wilgotny dół. Car i jego rodzina spoczęli w bezimiennym grobie.
Państwo polskie odcięte od swej "głowy", która życie oddała pośród kanonady
propagandowych pocisków, jest już gotowe, by je przejąć. Przygotowane do
wzięcia. Człowiek sprawujący dziś obowiązki prezydenta to człowiek bez twarzy.
Człowiek w masce, grający – nieudolnie – role, a to "polityka", "męża stanu", a
to "szlachcica", "patriarchy". Tak jak za rewolucji, gdy prawdziwi twórcy nowego
systemu ukrywali się za maskami "filozofów", "pisarzy", "intelektualistów",
"błaznów", "obrońców ludu" etc.
Nic nie ma większej wymowy niż cyfry z pierwszej tury wyborów: 80 proc. polskiej
emigracji w Stanach za Jarosławem Kaczyńskim; blisko 80 proc. kryminalistów w
więzieniach za Bronisławem Komorowskim.

Wszystko na odwrót, czyli palma w sercu Warszawy

Czy prezydent państwa, które obchodziło w tym roku tysiąc i czterdzieści cztery
lata od daty swego chrztu, może deklarować entuzjastyczną zgodę, jak czyni to
pan Komorowski, na legalne uśmiercanie istnień ludzkich? Kandydat PO – jeśli
przejdzie w wyborach – będzie "prezydentem in vitro", który z uśmiechem, mówiąc
o dobru rodzin, o radości ojcostwa, wyda wyrok na poczęte dzieci. Bez zmrużenia
oka. To kolejna odsłona rzeczywistości rewolucyjnej w naszym kraju. Zbrodnia
staje się podwaliną "szczęścia" ludzkości, drogą do "spełnionego rodzicielstwa".
A otumaniony Naród – w części – kupuje te hasełka, nie podejrzewając, że szykuje
na siebie wyrok potępienia. Już nie kolejnego cara czy cesarza, ale samego Boga.
In vitro, sztuczne powoływanie do życia człowieka za cenę wielkiej liczby innych
istnień ludzkich, jest kolejnym symbolem tego, jakie – i czyje, tak naprawdę –
ma być nasze państwo.
"Rosjanie to inteligentny naród. Na uniwersytecie w Tartu (na terytorium
Estonii) stworzyli w czasach ZSRR semiotykę kultury, dyscyplinę naukową
zajmującą się m.in. znaczeniem symbolicznym przestrzeni", pisze prof. Andrzej
Waśko w "Demokracji bez korzeni". Najprawdopodobniej jednym ze skutków rozwoju
tej dyscypliny w naszym kraju jest "pieszczotliwy stosunek mediów i elit III RP
do największego (dosłownie i w przenośni) monumentu sowieckiego panowania w
Polsce, jakim jest Pałac Kultury i Nauki". "Dar narodu sowieckiego" był
"kulturową pieczęcią przybitą na stolicy nowej prowincji imperium. Jego
architektura jest koszmarem, ale ten koszmar ma znaczenie". Jego kształt i
rozplanowanie "wtórnie kojarzą się z monstrualną cerkwią albo chińską pagodą.
Nawet dziś ten orientalny mastodont otoczony wieżowcami dominuje symbolicznie
nad Warszawą. Jego wizualna przemoc narzuca stolicy Polski charakter miasta
Wschodu, trwale napiętnowanego przez eurazjatycką Rosję". III RP, liberalna
Polska nie tylko nie usunęła tego pomnika, ale wystawiła sobie w Warszawie
kolejny, w podobnym stylu. Plastikową palmę na skrzyżowaniu Nowego Światu z
Alejami Jerozolimskimi. "Instalacja ta stanowi najlepsze wizualne streszczenie
sposobu myślenia i aspiracji tej części Polaków. Jest manifestem ich wyluzowania
i historycznej anomii". Palma w sercu Warszawy może być uznana za symbol "całej
oficjalnej kultury III Rzeczypospolitej" – jednym z jej wykwitów jest kultura
polityczna Platformy Obywatelskiej. "Po pierwsze jest kiczowata, po drugie jest
imitacją czegoś obcego, po trzecie jest niezakorzeniona, a po czwarte jest
martwa", pisze Andrzej Waśko.

Polityka, czyli wojna

Kwestionowanie dobrej woli przeciwnika w starciu politycznym, czyli podważanie
prawa do posiadania odmiennej wizji politycznej państwa, to świadectwo, że
demokracja jest dla PO w istocie martwym sloganem. Platforma rozumie politykę
jako bezwzględną walkę z wrogiem. "Jarosława Kaczyńskiego próbuje się
przedstawić jako gracza politycznego, który wymyślił nowy, skuteczniejszy sposób
ogrania swych konkurentów", stwierdził prof. Zbigniew Stawrowski z UKSW. Ktoś,
kto zostaje tak naznaczony, nie ma prawa nie tylko konkurować jak równy z
równym, ale w ogóle istnieć. Rewolucja wybiera zawsze narzędzie fizycznego
eliminowania "zła". Czym jest nieustanne podnoszenie "ojcostwa" obecnego
marszałka Sejmu i przeciwstawianie mu "hodowcy zwierząt futerkowych" kandydata
PiS, jeśli nie kwestionowaniem godności ludzkiej Jarosława Kaczyńskiego?

Dawid i Goliat

"Wielka Rewolucja Francuska nie była żywiołowym buntem mas. Jej przywódcy byli
ludźmi wykształconymi. Na ich myśleniu odcisnął piętno utopijny mit o pierwotnie
dobrej i całkowicie plastycznej naturze człowieka", pisze prof. Jacek Trznadel.
W Pałacu Królewskim w Łazienkach – siedzibie ostatniego króla Polski, który
zdradził Ojczyznę, wchodząc w rozległe i wielorakie związki z Rosją za obietnice
jej protektoratu nad swoją osobą i nad krajem – pojawiło się wielu profesorów i
artystów. Można by rzec, śmietanka. Ludzie kulturalni. Wtedy, ponad dwieście lat
temu, sale Pałacu na Wodzie także zaludniali wyfrakowani i przypudrowani,
mówiący staranną francuszczyzną, panowie i panie. Być może nie zauważyli nawet,
że poklepując króla, gotowego już do zdrady, prawiąc mu i sobie dusery,
wprowadzają do Polski całkiem obcą jej cywilizację. Człowiek tak szerokich
horyzontów, a zarazem trzeźwego rozsądku, jak Zygmunt Krasiński nie miał
wątpliwości co do tego. Wiedział, czym jest Rosja rozsiadająca się w polskim
salonie, czująca się jak u siebie w domu na bankietach w polskich pałacach –
począwszy od schyłku XVIII wieku. Krasiński przedstawił "najdalej wychodzącą w
przyszłość wizję spadku po Wielkiej Rewolucji Francuskiej w Europie" (J.
Trznadel): "Rosja jest wytworem i zbiorem pierwiastków najbardziej złowrogich i
najbardziej rozkładowych, jakie są w historii. Zepsucie, wyrafinowanie ostatnich
czasów Bizancjum, przeszło w jej dyplomację. (…) Rosja jest wielkim
komunizmem, rządzonym przez władzę zarazem wojskową i teokratyczną; ta władza,
równa terrorowi z roku 1793 w okropności, jest od niego nierównie wyższą w
swojej organizacji i w swojej zdolności trwania".
Okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem nie wpłynęły na postawę rządzących wobec
wschodniego sąsiada. Okazali wobec Rosji skrajną uległość. Bale i teatry w
Łazienkach i słaby, pozbawiony wiary, spolegliwy wobec Rosji władca – i
spotkanie w Pałacu na Wodzie "najwybitniejszych" ludzi, kultury u progu kampanii
prezydenckiej – te obrazy kojarzą się same. Dlaczego nikt z "autorytetów" wtedy
nie zaprotestował? Dlaczego milczeli, gdy oddane zostało Rosji śledztwo w
sprawie Smoleńska? Rodziny ofiar dotąd bezskutecznie upominają się, by to
Polska, nie Rosja kształtowała naszą wiedzę o tym, co się tam stało. Dlaczego
zginął prezydent Polski, generalicja, senatorowie? Dlaczego państwu "odcięto
głowę"? Czy Polska to już Rosja? Jeżeli zacznie się rozmawiać o przyczynach
katastrofy, to nieuchronnie trzeba będzie mówić o polskiej racji stanu. Ale
Polska to nie Rosja.
Dwa miesiące temu zabrzmiał nad polską ziemią żałobny śpiew dzwonu Zygmunta. Nie
rozegrał się jednak jeszcze ostateczny pojedynek. Pojedynek niewysokiego
"hodowcy zwierząt futerkowych" ze wspaniałym panem, o którym mawia się, że jest
hrabią, i który tak często podkreśla, że ma aż pięcioro dzieci. Jego konkurent
nigdy nie eksponuje swego tytułu naukowego i bohaterskiej karty swojej rodziny.
Wspaniały pan, pomimo swego wspaniałego ojcostwa, podpisał bez problemu ustawę o
legalnym stosowaniu przemocy wobec rodzin i dzieci. Obca cywilizacja nie musiała
wdzierać się przemocą. Została powitana w pięknym pałacu, wśród ukłonów w pas i
dźwięku kieliszków pełnych szampana. Było dużo śmiechu i dowcipów. Niestety, nie
do powtórzenia.

W kampanii liczy się czas

Może nie wszyscy to dostrzegli, ale metafizyczny wymiar przenika całą
dramaturgię obecnej kampanii prezydenckiej. W niej rzeczywiście liczy się czas.
Każda minuta. Każda minuta poświęcona na modlitwę do Boga. Bo to starcie nie
tylko dwóch cywilizacji. Choćby sztab Kaczyńskiego okazał się "lepszy" we
wszystkich podchodach, bardziej błyskotliwy w pomysłach, bon motach, dwojeniu
się i trojeniu na trasach wyborczych podróży. Choćby sto procent jego
zwolenników zaangażowało cały swój czas i energię, by pomagać mu w zwycięstwie.
Zwycięstwo nie będzie w tym wypadku zasłużoną nagrodą za "bardzo dobre
przygotowanie kampanii", laurem za kompetencje polityczne.
Jak można by określić kondycję moralną drugiej strony? Ludzi często bardzo
sprawnych, wynajętych jako eksperci od marketingu politycznego? To jest inny
świat. Świat ludzi gotowych na wszystko, by podporządkować sobie Polskę. Świat,
w którym zniknęła norma. Nie oceniając ludzi, tylko ich czyny, trzeba
stwierdzić: tutaj nie ma moralnej płaszczyzny odniesienia. Nie ma granicy, która
nie mogłaby zostać przekroczona. Pytaniem pozostają motywacje, ponieważ tego
rodzaju motywacji nie uzyskuje się tylko w pogoni za pieniędzmi czy perspektywą
władzy. Tu chodzi o coś innego.
Skoro zniknęła norma, to nikt nie może zagwarantować, że prezydent, którego ta
formacja osadzi w Pałacu Koniecpolskich, będzie jeszcze prezydentem państwa
polskiego. Państwa, które ma tysiącletnią historię, która rozpoczęła się wraz z
jego chrztem. Czy nie będzie to urząd – widmo. A nasza Ojczyzna – w całości, nie
tylko w swym politycznym decorum – nie stanie się jedynie wirtualną Polską.
Dlatego zasadnicze pytanie tych wyborów brzmi, czy państwo, czy Naród mogą
przegrać z takimi przeciwnikami? Z taką "klasą polityczną". Odpowiedź wydaje się
oczywista. Nie, państwo, które przyjęło chrzest, nie może przegrać, jeżeli
zwróci się do swego prawowitego Władcy. Bo te wybory nie są wcale polityczne. Tu
chodzi o to, czy Polska będzie, czy nie będzie należeć do Chrystusa.

Ewa Polak-Pałkiewicz

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl