Obrażenia zależą od rodzaju broni

Z Wasilijem Wasilenką, byłym pilotem wojskowym, instruktorem kosmonautą,
absolwentem moskiewskiego Instytutu Górniczego, rozmawia Marta Ziarnik

Jak wyglądała Pańska kariera pilota wojskowego?

– Urodziłem się w Abchazji, mój ojciec był generałem lotnictwa i dowódcą
sztabu obrony powietrznej w strefie obecnej Gruzji, Armenii i na Kaukazie.
Postanowiłem pójść w ślady ojca, zostałem zakwalifikowany na szkolenie
kosmonautyczne. Moje szkolenie polegało na wykonywaniu olbrzymiej liczby lotów,
jak największą liczbą maszyn naddźwiękowych i poddźwiękowych. W czasie szkolenia
pilotowałem najpierw mniejsze samoloty treningowe, potem samoloty myśliwskie MiG
i Su. Na MiG-25 leciałem z trzykrotną prędkością dźwięku. Pilotowałem także
pasażerskie Tu-154, Tu-134, Jak-40, transportowy An-22, odpowiednik
amerykańskiego herkulesa. Nie wylatałem jednak dużej liczby godzin. W moim
szkoleniu nie chodziło o to, żeby mieć puste godziny w powietrzu, lecz przede
wszystkim jak najwięcej krótkich lotów, na jak największej ilości typów – tak
szkoli się kosmonautów.

Był Pan kiedyś na orbicie?

– Niestety, nie. Choć
miałem bardzo dobrą, 51. kwalifikację w całym Związku Sowieckim i nic nie
stałoby na przeszkodzie do tego, bym mógł polecieć w kosmos, to nie pozwolił na
to mój wzrost i atletyczna budowa ciała. Nie mieściłem się w nowej normie
programu kosmicznego. Kiedy jest duża grupa równorzędnie bardzo dobrze
przeszkolonych pilotów, którzy spełniają najbardziej rygorystyczne wymagania, a
nie wszyscy mogą polecieć, o kwalifikacji zaczynają decydować czynniki
drugorzędne. Postanowiłem więc kontynuować nowe, już rozpoczęte studia, które
odbyłem w cywilnym Instytucie Górniczym w Moskwie. Dotyczyły one technologii
ładunków wybuchowych i pirotechniki. Potem trafiłem do wojskowego instytutu,
gdzie po raz pierwszy uczestniczyłem w pracach zespołu tworzącego nową broń. To
był rok 1972.

Jakiego rodzaju była to broń?

– Paliwowo-powietrzna, konstruowana na podstawie niemieckich burzących bomb
lotniczych, zaprojektowanych w 1944 roku. Mieliśmy projekty tych bomb i chodziło
o stworzenie nowej broni, która występowała pod roboczą nazwą broni
termobarycznej, a potem została nazwana bronią wolumetryczną. Pracowaliśmy w
zespole kilku młodych naukowców – fizyków, pirotechników, elektroników. Kierował
nami bardzo doświadczony i zasłużony profesor. Broń, którą tworzyliśmy, nie
miała być bombą – nad takimi pracowali np. Amerykanie, a w Związku Sowieckim
znacznie silniejsze bomby były już testowane – ale czymś groźniejszym, rakietą.
Potem była ona dalej rozwijana. W latach 80. wprowadzono głowice termobaryczne
do rakietowych miotaczy ognia Ryś i Trzmiel używanych przez piechotę, do tego
doszły znacznie mocniejsze ładunki dla SpecNaz i OsNaz, eksperymentalne głowice
do rakiet Kub i Wega, do strącania samolotów bronią termobaryczną i ładunki
ręczne w formie nowych głowic do rakiet Strzała. Były próby odpalania broni
termobarycznej z myśliwców MiG-31 przeciw bombowcom strategicznym i samolotom
rozpoznawczym wroga.

Jak tego typu broń działa?

– Mogę o tym mówić tylko dlatego, że akta mojego działu odtajniono w 1992
roku i dziś są jawne, dostępne za zezwoleniem również naukowcom cywilnym. Tak
więc są różne technologie uzyskania tego samego efektu. My stosowaliśmy
rozpylenie w powietrzu i zapalenie chmury paliwa płynnego lub stałego, jeden
ładunek może eksplodować i rozpylić chmurę materiału wybuchowego, a drugi
zainicjować jego eksplozję, krótko mówiąc: zapalić. Metod jest setki, a efekt
jest jeden – chodzi o to, aby uzyskać ekstremalnie małe ciśnienie i ekstremalnie
wysoką temperaturę. Na przykład, gdy oddamy strzał do samochodu, dosłownie złoży
się on – blachy i szyby zapadną się do środka, i stanie w płomieniach. Nieraz
trafiane zwykłym termobarycznym trzmielem wozy pancerne odwracały się
gąsienicami do góry. Taka jest siła tego pocisku. Rosjanie dowiedli jej w
Czeczenii.

Czy taki pocisk jest w stanie zestrzelić cel w powietrzu?

– Na naszych pociskach, tych, które mieliśmy, wykonywaliśmy próby strzelań do
samolotów bezzałogowych. Wtedy tworzyliśmy pociski na podstawie gotowego rdzenia
z silnikiem i silnikiem startowym, który się wypalał od razu po opuszczeniu
wyrzutni, i dalej rakieta już była jednoczęściowa z głowicą i silnikiem
marszowym na paliwo płynne. Pierwsze były próby strzelań testowych do samolotów
La-17, dużych i szybkich, na które nasze pociski naprowadzały się komendami
radiowymi. Tę technologię można wykorzystywać do zwalczania celów latających,
przede wszystkim na niskiej wysokości. To jest kwestia tylko tego, jak
naprowadzić rakietę, czy komendami radiowymi, jak my, czy bez naprowadzania –
tylko na kierunek, czy na radar, czy na ciepło. Jeśli na radar, to należy
spodziewać się uszkodzeń w przedniej i środkowej części samolotu, przy
założeniu, że pocisk wybuchł, powiedzmy, 15 m nad celem, i przy tym założeniu
dokonać zwykłych, wizualnych oględzin wraku. W tym wypadku niestety kompletnie
bezużyteczna byłaby analiza ciał, ponieważ trudno będzie odróżnić obrażenia
pochodzące od ogromnych przeciążeń, a od takich się najczęściej ginie w
katastrofach, od obrażeń powstałych w wyniku działań broni wolumetrycznej. Były
u nas przeprowadzone analizy na psach, tzw. kukłach, jak to roboczo nazywali w
wydziale, który przeprowadzał te próby. Pies poddany działaniu broni
wolumetrycznej jest z pozoru nieuszkodzony, wygląda, jakby spał, ale gdy się go
dotknie, czuć, że zamiast narządów wewnętrznych ma papkę. Można by się
spodziewać, że taki pies będzie miał obrażenia takie, jak po pobycie w komorze
niskiego ciśnienia bliskiego próżni. A jednak obrażenia były inne, takie jak
przy przeciążeniach, rzędu ponad 100 g czy nawet 500 g.

Jaka jest celność tego typu pocisków?

– W odległości 2 tys. m powiodła się próba trafienia w cel symulowany o
prędkości około 300 km/h. Pocisk wybuchł 1,5 m nad celem symulowanym i trochę
przed nim, tak że cel wykonał kilka obrotów wokół własnej osi i spadł pionowo
niemalże w dół. La-17 bardzo przypomina szybowiec – to prosty, kanciasty samolot
– rura, prostokątne skrzydła i statecznik. Tamtego dnia było wiele innych
strzelań, nie tylko naszych, i tysiące metrów kwadratowych poligonu wyłożono
brezentem, ale cel spadł w innym miejscu, tam nie było brezentu, trudno było
znaleźć wszystkie jego części. A potem orzec jasno (a to było dla nas kluczowe),
które z części były zniszczone pociskiem, a które uderzeniem w teren. Nas
przecież interesowała nie sprawność rakiety, lecz samej głowicy.

Może Pan opisać miejsce zdarzenia?

– Wszędzie mnóstwo małych, zielonych porozrywanych części, bo ten samolot był
właśnie zielony, po to, by na tle ziemi nie widziały go amerykańskie satelity.
Szczątków było wiele. Zbierali je żołnierze z zabezpieczenia, ale to ja
osobiście znalazłem statecznik, skrzydła także były w kilku dużych kawałkach.
Potem dokonaliśmy modyfikacji ładunku zapalającego i zamówiliśmy nowy silnik
marszowy. Nowa rakieta była testowana w strzelaniach do bardzo nowoczesnych
tupolewów: Tu-141 i Tu-123, do których wcześniej nie było dostępu, ale tych prób
już nie widziałem, bo przeszedłem do innego wydziału, gdzie zajmowałem się
minami miotanymi, a później torpedami rakietowymi odpalanymi ze śmigłowców z
wałem Kamowa, czyli śmigłowców, które nie mają z tyłu dodatkowego śmigła.
Obecnie jednak, prowadząc firmę, mam nadzieję na wdrożenie ładunków
termobarycznych w górnictwie i robotach rozbiórkowych. Za kilka lat cywilne
zastosowanie tej technologii będzie możliwe np. jako ładunku wspierającego w
robotach rozbiórkowych. Kiedy ładunki główne w filarach konstrukcji eksplodują w
środku, wybucha bomba paliwowo-powietrzna i wytwarza podciśnienie. Dzięki
niewielkim ładunkom budynek złoży się jak domek z kart, i to do środka. To
bardzo ekonomiczna metoda. Na podobnej zasadzie działają obecnie lotnicze bomby
burzące.

Jakie badania należałoby wykonać, aby wykluczyć, że 10 kwietnia doszło do
zamachu terrorystycznego?

– Należy spytać świadków, czy czuli zapach nafty i czy tylko w tej części
samolotu, która była zniszczona, samoloty nie wykazują tendencji do zapalania
się w wyniku tej broni, w przeciwieństwie do czołgów. Coś, co może być
charakterystyczne, to niewielkie zniszczenia ciał i to, że ciała mogły być
nagie, podciśnienie zrywa ubrania, ale słabo je uszkadza. Poza tym drobiazgowa
analiza wraku. I mówię szczerze, że badania sekcyjne nie wykażą nic, bo lekarz
przygotowany na to, że zobaczy ofiarę katastrofy, dostrzeże uszkodzenia narządów
wewnętrznych charakterystyczne dla przeciążeń i nie będzie się zastanawiał, czy
były tak duże, czy nie.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl