Obama pstryknął palcami i Komorowski przyjechał

Z dr. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim, wykładowcą na Wydziale
Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego, ekspertem
frakcji EPL – ED w Parlamencie Europejskim, odpowiedzialnym za monitorowanie
polityki wschodniej UE w latach 2005-2006, rozmawia Marta Ziarnik

Jak ocenia Pan owoce zakończonej w czwartek dwudniowej wizyty w Stanach
Zjednoczonych prezydenta Bronisława Komorowskiego?

– Przede wszystkim powinniśmy sobie uświadomić, że wizyta prezydenta
Komorowskiego w Stanach Zjednoczonych odbyła się z powodu potrzeby politycznej
prezydenta Baracka Obamy dotyczącej uzyskania poparcia Polski dla ratyfikacji
układu START. Wyjaśnia to nam, dlaczego czas pomiędzy zaproszeniem a samą wizytą
był tak krótki. Trzeba bowiem pamiętać, że prezydent Komorowski został
zaproszony do Waszyngtonu na szczycie w Lizbonie, który był zaledwie kilkanaście
dni temu. Nie jest przyjęte, żeby zaproszenie do złożenia wizyty wystosowywać do
głowy państwa z tak krótkim terminem jej realizacji. Każda wizyta prezydencka –
o ile nie ma mieć jedynie charakteru wizerunkowego, lecz nieść ze sobą konkretne
rozstrzygnięcia merytoryczne – musi być przygotowana. Urzędnicy niższego
szczebla powinni mieć czas na wypracowanie rozstrzygnięć czy choćby ich
wariantów. Prezydenci wszak nie negocjują szczegółów, tylko zatwierdzają decyzje
strategiczne. Kilkanaście dni, jakie upłynęły od zaproszenia, to stanowczo za
mało na merytoryczne przygotowanie wizyty. Wystarczy zaledwie na rozstrzygnięcie
kwestii logistycznych i przygotowanie obsługi medialnej. W sensie merytorycznym
w tak krótkim czasie żaden przemyślany plan działania ze strony polskiej nie
mógł po prostu powstać.

Z czego, Pana zdaniem, wynika fakt, że ta wizyta odbyła się właśnie w takiej
konwencji?

– Ponieważ prezydent Obama usiłuje przeforsować przez Kongres ratyfikację nowego
traktatu START z Rosją, czyli traktatu o ograniczeniu strategicznych broni
jądrowych.

Dlaczego to właśnie Polska ma w tym pośredniczyć?
– Dlatego że sprzeciwia się temu traktatowi republikańska opozycja w Kongresie i
jednym z argumentów jest to, że podpisanie tego traktatu byłoby demonstracją
wycofywania się Stanów Zjednoczonych ze związków politycznych z Europą Środkową,
która obawia się Rosji. Głos Polski jako państwa, które ma ustaloną opinię kraju
co najmniej "nieufnego" wobec Rosji, waży propagandowo i jest obecnie Obamie
potrzebny po to, aby móc argumentować, że Republikanie nie mają racji. I właśnie
stąd wynika ten pośpiech Obamy, który przegrywa grę z Republikanami na innych
polach i w tej chwili potrzebuje szybko jakiegoś sukcesu. Z tego punktu widzenia
wizyta Komorowskiego była mu bardzo przydatna – polski prezydent poparł bowiem
starania Obamy. I z polskiego punktu widzenia sprawę można rozpatrywać, zależnie
od poglądów, w dwojaki sposób.

Czyli?
– Albo uznać, że układ START jest dla Polski niekorzystny, bo zwalnia Rosję z
obciążeń finansowych wynikających z utrzymywania broni jądrowej na pułapie takim
jak Amerykanie – czemu Rosja ekonomicznie nie jest w stanie podołać. Stąd
zresztą Rosjanie podpisują ten traktat. Wolą bowiem przedstawić redukcję broni
jądrowej jako wyraz ich dobrej woli niż jako skutek niewydolności własnej
gospodarki. W tym sensie jest więc dla Rosji wizerunkowo lepiej ukazywać się
jako mocarstwo w dziedzinie broni jądrowej równe Stanom Zjednoczonym (jedynemu
supermocarstwu na świecie). Daje to Moskwie propagandowy wizerunek
alternatywnego bieguna siły, z którym USA ustalają pułap zbrojeń dwóch
największych potęg w tej dziedzinie. W swobodnym wyścigu zbrojeń Moskwa nigdy by
takiego poziomu nie osiągnęła. Podpisanie nowego układu START jest więc dla
Rosji korzystniejsze niż sytuacja, w której Kreml musiałby powiedzieć, że obniża
swój pułap zbrojeń jądrowych, gdyż jego fabryki i finanse nie pozwalają na
zastępowanie przestarzałych już pocisków nowymi, i to w tempie, które
utrzymywałoby ich liczbę na dotychczasowym poziomie. W tym sensie powinno się to
rozpatrywać. I – moim zdaniem – Polska udzieliła w tej chwili poparcia zarówno
Stanom Zjednoczonym, jak i Rosji.

Pytanie, czy w polskim interesie.
– Moim zdaniem – nie. Wprawdzie jest taka teza, że dopóki nie nastąpi
ratyfikacja traktatu START, dopóty Rosjanie nie zgodzą się na negocjowanie
ograniczenia zbrojeń konwencjonalnych. Tymczasem w czerwcu 2007 r. Rosja
wypowiedziała odnoszący się do niej traktat CFE z 1990 r., a po wojnie
gruzińskiej całkowicie zaprzestała jego przestrzegania. Istnieje pewna potrzeba
odnowienia porozumienia, a to po to, żeby w ogóle był jakikolwiek system
kontroli zbrojeń konwencjonalnych, którego w tej chwili nie ma. Według mnie,
jest jednak bardzo zasadne pytanie, czy warto podpisywać z Rosją porozumienie w
tej kwestii, skoro nie ma żadnego instrumentu wymuszenia jego przestrzegania.
Rosja bowiem właśnie dwa lata temu pokazała, że jeżeli zechce, to i tak takie
porozumienie zerwie. Poza tym to są takie gruszki na wierzbie. Czyli my teraz
otworzymy naszym poparciem drogę dla porozumienia rosyjsko-amerykańskiego w
nadziei, że oni się nam odwdzięczą otwieraniem negocjacji (podkreślam, że chodzi
o negocjacje, a nie już samo podpisanie umów) na temat konwencjonalnych sił
zbrojnych. Nie widzę powodu, dla którego jeśli my już wykonamy ze swojej strony,
nazwijmy to, "usługę" (tzn. poprzemy START), to oni nam się za to odwdzięczą
porozumieniem o siłach konwencjonalnych. W polityce opłaca się partnerów, by ich
skłonić do działania, a nie w podzięce za działanie już wykonane. Dlatego ta
kalkulacja jest błędna. Przy czym rdzeń wizyty prezydenta Komorowskiego w USA
jest właśnie taki – wykonujemy usługę na rzecz Obamy i Rosji, pomagając
przełamać opór Republikanów w Kongresie USA wobec planu ratyfikacji traktatu
START. Stąd to nagłe zainteresowanie prezydenta USA lekceważoną dotąd Polską.
Służy to jego interesom i interesom Rosji. Dobrze by teraz było usłyszeć od
naszych rządzących, w jaki sposób służy to interesom Rzeczypospolitej.

A czy ten interes nie przesuwa się raczej bardziej w kierunku Rosji, o czym
mogłaby świadczyć chociażby poniedziałkowa wizyta Dmitrija Miedwiediewa w
Polsce?

– Akurat jest tak, że to nie jest sprzeczne. Zamysły polityczne Waszyngtonu i
Moskwy są w tym wypadku zbieżne. Odkąd Stany Zjednoczone pod wodzą Obamy
ogłosiły politykę resetu stosunków z Rosją, której celem politycznym jest
uzyskanie współpracy z Kremlem na rzecz zastopowania programu nuklearnych
zbrojeń irańskich, odtąd poparcie dla Obamy jest de facto poparciem dla Rosji.
Moim zdaniem, interesy obu tych krajów są zbieżne, a rzecz, czyli porozumienie
amerykańsko-rosyjskie, odbywa się jak zwykle kosztem Europy Środkowej, czyli
Polski. Proszę pamiętać, że najlepsze stosunki amerykańsko-rosyjskie były w
Jałcie.

Czym może nęcić nas Rosja w zamian za poparcie udzielone przez Komorowskiego?
– Jak już mówiłem, Rosja nie ma potrzeby "opłacania" nas, skoro my te usługi
wykonujemy za darmo. Dlaczego więc miałaby ponosić dodatkowe koszty?

Obama zaś – jak zapewniał doradca prezydenta RP Roman Kuźniar – obiecał nam
16 myśliwców F-16 i 4 herkulesy.

– Proszę jednak zwrócić uwagę na to, że to, co nam obiecał Obama, miałoby do nas
trafić dopiero po 2013 roku. To jest podawanie w wątpliwość naszej inteligencji.
Profesor Kuźniar jest wybitnym specjalistą od stosunków międzynarodowych i
doskonale wie, że Obama został wybrany w roku 2008 i że kadencja prezydencka w
Stanach Zjednoczonych trwa cztery lata. Upływa zatem w 2012 roku. Jeśli więc
Obama obiecuje nam, że zrobi coś w połowie 2013 roku, to możemy się co najwyżej
pośmiać z dobrego żartu…

Może ma pewność, że zostanie na drugą kadencję?
– No chyba że tak (śmiech). Ale wracając jeszcze do tematu, to nic z tego nie
wynika. Podobnie jak ta obiecana nam na czas po 2018 roku (czyli za dwie i pół
kadencji!) nowa wersja tarczy antyrakietowej. To nie są żadne konkretne
stwierdzenia i należy się tylko dziwić, że poważni analitycy polscy to w ogóle
rozważają.

Można powiedzieć, że zarówno Obama, jak i Miedwiediew wykorzystali
Komorowskiego, który poleciał do Waszyngtonu załatwiać nie sprawy polskie, lecz
rosyjsko-amerykański interes, jakim jest START?

– Moim zdaniem – tak. Może tylko osłabiłbym to, mówiąc w ten sposób, że Polska
nie bardzo ma w tej sytuacji instrumenty sprawcze do odwrócenia tej sytuacji.
Natomiast nie można nie dodać, że zbędnie pomaga w zawiązywaniu tej współpracy,
gdyż zasada generalna jest taka, że Rosja jest potężniejszym państwem niż Polska
i jeśli chce być sojusznikiem USA, to, niestety, jest atrakcyjniejsza niż
Polska. W tym przypadku mamy już naprawdę przykład skrajnego braku targowania
się. Wystarczyło bowiem, że Obama pstryknął palcami i nasz prezydent poleciał
natychmiast z wizytą. To zaś nawet w takim sensie wizerunkowym źle wygląda. A na
dodatek jeśli już udzielało się poparcia, to należało się targować i podbijać
cenę. W tej sytuacji obiecanki, że Obama zrobi coś półtora roku po zakończeniu
swojej kadencji, jest zwykłą kpiną ze zdolności analitycznych naszych polityków
(choć w niektórych przypadkach widać, że uzasadnioną)!

Komorowski powiedział ostatnio, że nie wierzy we wdzięczność w polityce i że
trzeba być zawsze realistą. Sam chyba się nawet za niego uważa.

– Polska polityka zagraniczna ostatnich lat jest silnie spersonalizowana i
nastawiona na osiąganie stanowisk dla ludzi prominentnych w tejże polityce.
Przykładem tego były chociażby starania Radosława Sikorskiego o szefostwo w
NATO, starania o fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego
Buzka i starania dla Włodzimierza Cimoszewicza o przewodniczenie Radzie Europy.
A ten nurt, osiągnięcie tych celów personalnych, wymaga dobrych stosunków czy
nieantagonistycznej polityki wobec celów polityki Niemiec, Francji i Rosji, a w
warunkach resetu amerykańsko-rosyjskiego także polityki prowadzonej przez Obamę.
W tej sytuacji więc kalkulacja interesów Polski schodzi na drugi plan wobec
interesów ludzi, którzy tę politykę prowadzą.

Wracając do wypowiedzi Kuźniara, "Wriemia Nowostiej", komentując wizytę
Komorowskiego w USA, napisały, że we współpracy wojskowej między USA i Polską
jest więcej deklaracji niż konkretnej treści.

– Rzecz wygląda w ten sposób, że o ile poprzednio istniały realne fora
polsko-amerykańskiej współpracy wojskowej, z istotnymi dla Polski przełożeniami
politycznymi, tego się w debacie w Polsce w ogóle nie dostrzegało. Polacy byli u
boku Amerykanów w Iraku nie dlatego, że mamy bardzo ważne interesy nad Tygrysem
i Eufratem. Obok próby oparcia się w polityce zagranicznej na potencjale USA (co
w latach 2003-2008 się udawało) istotne było to, że w wielonarodowej dywizji
dowodzonej przez Polaków znajdowali się Ukraińcy, Łotysze, Litwini, Węgrzy,
Rumuni, Bułgarzy, Słowacy itd. Tworzyliśmy więc strukturę współpracy wojskowej z
naszymi sąsiadami z regionu. Amerykanie dostarczali nam forum, na którym
budowaliśmy tę współpracę. W 2003 r. nasza obecność wojskowa w Iraku była
instrumentem wciągania Litwy, Łotwy, Estonii, Rumunii, Słowacji i Bułgarii do
NATO (one, gdy my jechaliśmy do Iraku, jeszcze w Sojuszu nie były, a stanowisko
Waszyngtonu było dla tej kwestii rozstrzygające). Włączenie kontyngentów z tych
państw do naszej dywizji było krokiem w kierunku wciągnięcia ich do NATO, czyli
realizacji celu politycznego dla Polski pierwszorzędnego. Podobnie było z
polsko-amerykańskim oddziaływaniem na Ukrainę i Gruzję. Obecnie, poprzez
wycofanie się Polski z Iraku, zmianę polityki Kijowa (na Ukrainie przebiegało to
niezależnie od nas) i wspomnianego resetu w relacjach Moskwa – Waszyngton, nie
ma takich celów politycznych – już nie przyciągamy Ukrainy czy Gruzji do NATO.
To się skończyło wraz z wojną gruzińską. Ukraina poszła na Wschód, nie mamy też
wspólnych operacji z Litwinami, Łotyszami, Węgrami, Rumunami itd. i to wszystko
się rozsypało. Więc rzeczywiście nie ma substancji politycznej, której operujące
wojska polskie by służyły.

Kontyngent polski w Afganistanie oczywiście jest i walczy, tylko pytanie po
co.

– Na to pytanie nie możemy sobie odpowiedzieć w tej chwili. Skoro Amerykanie
resetują stosunki z Rosją, to po co my wydajemy pieniądze i ryzykujemy życie
naszych żołnierzy? Bo przecież jeśli uznamy, że największym zagrożeniem dla
Polski jest terroryzm, to najlepszym sposobem minimalizacji tego zagrożenia jest
zdystansowanie się od Stanów Zjednoczonych. Należałoby zerwać stosunki z USA i
wtedy nas terroryści nie zaczepią. Jest to oczywiście niedorzeczny pomysł, a
zatem to nie obawa przed terrorystami przywiodła nas do Afganistanu. Niestety,
wszystkie poprzednie cele, które istniały realnie, są obecnie martwe. Jadąc do
Iraku, przyciągaliśmy Bałtów, Ukraińców, Słowaków, Rumunów i Bułgarów do NATO i
zacieśnialiśmy współpracę z Węgrami poprzez wspólne, właśnie z sąsiadami, akcje
wojskowe pod auspicjami amerykańskimi, potem razem z Amerykanami walczyliśmy o
MAP (plan dla członkostwa w NATO) dla Ukrainy i Gruzji, co, niestety, wobec
oporu Rosji, Niemiec i Francji zakończyło się niepowodzeniem w Bukareszcie w
kwietniu 2008 roku. Następnie konkretem w relacjach polsko-amerykańskich był
projekt tarczy antyrakietowej. Dziś żaden z tych celów nie jest już aktualny.

Nie ma, Pana zdaniem, żadnej istotnej dla Polski politycznej bazy dla
wojskowej współpracy polsko-amerykańskiej?

– Dokładnie tak. Obiecane nam rozmieszczenie samolotów – i tylko około 16-20
sztuk – w Polsce nie ma większego znaczenia obronnego. A istotą polityczną, dla
której Warszawa powinna chcieć obecności sił amerykańskich w Polsce, jest
wytworzenie sytuacji, którą najlepiej symbolizuje syndrom Berlina Zachodniego z
okresu zimnej wojny, czyli z czasów, kiedy tam stacjonowały jednostki
amerykańskie, brytyjskie i francuskie. Wszak to nie ich potęga, nie ilość luf i
siła salwy, jaka z nich mogłaby zostać wystrzelona, tylko polityczny fakt, że
byli to Brytyjczycy, Amerykanie i Francuzi, chronił Berlin Zachodni przed
inwazją sowiecką. Otwarcie przez Sowietów ognia do tych właśnie jednostek w
sensie politycznym oznaczałoby bowiem początek wojny z całą tą koalicją, a nie
tylko potyczkę z policją berlińską. To byłaby politycznie zupełnie inna decyzja.
I w tym samym celu amerykańskie wojska powinny stacjonować w Polsce, żeby
potencjalny najeźdźca – czyli, załóżmy, Rosja – podejmował decyzję o otwieraniu
ognia do żołnierzy amerykańskich, a nie żeby prezydent Stanów Zjednoczonych
podejmował decyzję o przysłaniu swoich żołnierzy, gdyby Polska była zaatakowana.
Bo to jest zupełnie inna sytuacja psychologiczna. Można – słusznie czy
niesłusznie – nie uwierzyć, że Amerykanie przyślą żołnierzy, ale jeśli żołnierze
są na miejscu, to już ich obecność nie jest przedmiotem wiary, tylko planowania
sztabowego najeźdźcy, który zyskuje silny powód, by w ogóle porzucić zamiar
najazdu. Żeby takie odstraszanie było skuteczne, to te jednostki, które powinny
stacjonować w Polsce, powinny stacjonować w sensie stałym i być trudno usuwalne.
Muszą być istotne dla bezpieczeństwa USA – jak byłaby tarcza antyrakietowa, co
do której nikt nie miałby wątpliwości, czy Amerykanie będą jej bronić, czy też
ją porzucą. Czyli to nie mogą być samoloty, które np. na mocy deklaracji
prezydenta Stanów Zjednoczonych o "geście dobrej woli na rzecz obniżenia
narastającego napięcia" odlecą, by nie drażnić Rosji. Jeszcze raz podkreślam, że
wojskowa obecność USA w Polsce, by mieć zdolność odstraszania, musi być trudno
usuwalna i stanowić element bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych!

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl