Czarne skrzynki nie są bezpieczne

prof. por. Zbigniewem Dybczakiem, na stałe mieszkającym w Montgomery w
stanie Alabama w Stanach Zjednoczonych, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
 




Jest Pan weteranem II wojny światowej, brał Pan udział w walkach powietrznych
nad terytorium Wielkiej Brytanii, obsługując radar. Wcześniej doświadczył Pan
jednak swoistej "przyjaźni polsko-rosyjskiej".

– To prawda. Chociaż urodziłem się w Zaleszczykach, to wychowywałem się w
Poznaniu. Byłem w czwartej klasie gimnazjalnej, gdy wybuchła II wojna światowa.
Znalazłem się z grupą uciekinierów na wschód od Wisły. Pod Tarnopolem złapali
nas Sowieci i w 1940 r. wywieźli w głąb Rosji. Byłem w niej przez dwa lata,
pracując przy wyrębie drzew. Moja żona również doświadczyła, kim naprawdę są
Rosjanie, jest bowiem bohaterką książki "Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci
na tułaczym szlaku 1939-1950" ojca Łucjana Z. Królikowskiego OFMConv. Gdy Stalin
ogłosił amnestię, wraz z innymi udaliśmy się do tworzących się pod wodzą gen.
Władysława Andersa Polskich Sił Zbrojnych. Z nim też udało mi się wyjechać z
Rosji i poprzez różne kraje trafić do Anglii, gdzie wiosną 1942 r. wstąpiłem do
lotnictwa. Służyłem w nim aż do końca wojny, będąc m.in. w słynnym lotnisku w
Northolt, na którym dyżurowały w różnych okresach czasu wojny dywizjony 302, 303
i 308. Mieliśmy dość pokaźne, właściwie największe lotnictwo z czasów wojny, bo
w sumie 14 dywizjonów.

W jaki sposób trafił Pan do USA?
– Po wojnie pracowałem w przemyśle lotniczym, ale nie widziałem w nim
przyszłości, bo Anglicy szybko zapomnieli o lotnikach. Wyjechałem więc do
Toronto w Kanadzie, gdzie byłem docentem na jednej z uczelni. Oprócz tego brałem
udział w różnych polonijnych imprezach i życiu społecznym, byłem m.in.
dyrygentem chóru. Tam poznałem swoją żonę, z którą jesteśmy już razem 54 lata. W
1960 r. wyjechałem do Alabamy, ponieważ dostałem kilka ciekawych ofert pracy z
USA. Byłem na początku w Atomic Energy Commission. Później przeniosłem się na
słynny "czarny" uniwersytet w Tuskegee, gdzie byłem dziekanem i prorektorem. Nie
zerwałem jednak więzi z lotnictwem, należałem do Skrzydła Warszawskiego
Stowarzyszenia Lotników w Nowym Jorku. Zapraszano mnie na każde zjazdy lotnicze,
które co parę lat odbywały się w Warszawie. Zawsze bardzo serdecznie przyjmował
nas na nich gen. Andrzej Błasik, tak jak jego poprzednicy.

Nie myślał Pan o powrocie do Polski?
– Często. Serce bardzo by chciało, lecz starość doskwiera, poza tym tu mamy dom,
tu przyszły na świat dzieci. Często jednak z rodziną bywaliśmy w Polsce, ostatni
raz w 2008 roku. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku przyjadę do Ojczyzny. Za
starzy z żoną jesteśmy już na przenosiny, ale może nasze prochy spoczną w
rodzinnej ziemi.

Kiedy poznał Pan gen. Andrzeja Błasika?
– Od czasu, gdy Polska wstąpiła do NATO, a nawet już kilka lat przed tym,
zaczęto zapraszać oficerów z Polski na trzypoziomowe kursy do Stanów
Zjednoczonych, które kończyły się dyplomem. W Montgomery, gdzie mieszkam,
istnieje baza lotnicza założona jeszcze w 1910 r. przez braci Wright jako Szkoła
Latania, ona nie była wtedy jeszcze wojskowa. Przypuszczam, że ta baza wojskowa
powstała w latach 40. XX wieku, przyjmując później nazwę Maxwell. Obecnie służy
jako główne centrum kształcenia oficerów amerykańskich w lotnictwie, tzw. Air
University. Jest tu Wyższa Szkoła Wojenna, tzw. Air War College, głównie dla
pułkowników, szkoła średnia – Air Command Staff College, przeważnie dla majorów,
oraz szkoła dla dowódców eskadr – Squadron Officer School (SOS). Wytworzyła się
taka praktyka, że gdy jeden oficer z Polski odchodził po ukończeniu studiów,
przyprowadzał do nas następnego, mój dom traktowany jest bowiem jako taka
nieformalna ambasada Polski. O ile się nie mylę, w rok przed gen. Błasikiem był
w Air War College płk Kazimierz Dyński i to on przyprowadził Andrzeja do nas.

Dla ilu oficerów prowadzone są kursy w Air War College?
– Dla kilkuset oficerów. Amerykanów zawsze jest ponad 200, a oficerów
zagranicznych ponad 40. Bardzo często wzajemnie się spotykają, przeważnie są to
wszyscy pułkownicy. Kurs składa się z grup 12-14-osobowych. W każdej z nich jest
jeden lub dwóch oficerów zagranicznych, resztę stanowią Amerykanie. Między
wszystkimi panują fantastyczne relacje. Przez ostatnie 15 lat przez Air War
College przewinęło się wielu polskich oficerów, począwszy od płk. Marka
Ciszewskiego, poprzez Anatola Czabana, Jana Śliwkę, Andrzeja Błasika, Wojciecha
Stępnia. Po nich oczywiście byli następni, w tym roku mamy tu również oficera z
Polski. To są całoroczne studia określane u nas jako full time, to znaczy jest
to pełne zagłębienie się w strategię, w dowodzenie. Pułkownik wtedy i dowódca
bazy w Krzesinach Andrzej Błasik odbył kurs na Air War College w latach
2004/2005.

Jak Pan zapamiętał gen. Błasika?
– Jako wspaniałego człowieka i dowódcę. W 2004 r. miałem z żoną okazję poznać
całą rodzinę Andrzeja – jego żonę Ewę i dzieci – Joannę i Michała. Z Ewą i jej
dziećmi do tej pory utrzymujemy kontakt, często z nimi rozmawiamy. Państwo
Błasikowie od samego początku przypadki do serca, bardzo się z nimi
zaprzyjaźniliśmy. Pociągało nas w generale Błasiku to, że miał wizję Polski
mocniejszej, stawiał na pokolenie młodych oficerów, pragnął, by znaczyli coś w
rozwoju naszych Sił Zbrojnych. Generał Błasik był u nas przez cały rok, często
odwiedzaliśmy się wzajemnie. Pamiętam, że gdy umierał Ojciec Święty Jan Paweł
II, wraz z rodziną gen. Błasika spędziliśmy u nas całą noc na czuwaniu i
modlitwie. Amerykanie też bardzo szanowali gen. Błasika.

Kiedy ostatni raz z nim Pan rozmawiał?
– Zadzwonił do mnie 17 marca 2010 r. z życzeniami na Zbigniewa. Taki był
serdeczny, braterski. Pomimo tego, że dzieliła nas duża różnica wieku, byliśmy
jak bracia. Był człowiekiem bardzo wartościowym, patriotą, dowódcą wizjonerem.
On widział polskie lotnictwo rozwijające się właśnie na barkach młodszego
pokolenia oficerów. Zawsze dodawał innym ducha, był bardzo dobrym wychowawcą,
dlatego że umiał utrzymać w wojsku należyty porządek, to znaczy wprowadzać
odpowiedzialność osobistą, co mi się bardzo podobało. Sam podobnie podchodziłem
do spraw wychowawczych, gdy byłem profesorem na lokalnej politechnice. Błasik
przestawił polskie lotnictwo na nowoczesne tory, lecz – co istotne – oparte ono
było jednocześnie na tradycji, historii i patriotyzmie. Patriotyzm dla Andrzeja
to nie były tylko szumne hasła, on go praktykował, to był prawdziwy patriota.
Ponadto, co nie ulega żadnej wątpliwości, był wspaniałym lotnikiem. Słyszałem,
że jeszcze zanim tutaj przyszedł, były dowódca Sił Powietrznych gen. Stanisław
Targosz szukał sobie młodych, zdolnych dowódców. Miał dwóch ulubionych: Błasika
i Jacka Bartoszczego. Niestety Bartoszcze również zginął, kilka lat wcześniej od
Andrzeja. Andrzej dawał młodym oficerom możność promocji do wyższej
odpowiedzialności za Siły Powietrzne, bo uważał, że odpowiedzialność i autorytet
idą w parze.

Jakim partnerem dla Amerykanów i NATO były polskie Siły Powietrzne pod
dowództwem gen. Błasika?

– Bardzo dobrym. Uważam, że Amerykanie może nawet lepiej niż Polacy doceniali
generała Błasika, co muszę niestety z przykrością stwierdzić. Najlepszym
przykładem jest gen. Roger Brady, który w swojej mowie pogrzebowej nad trumną
Andrzeja właściwie ujął całe sedno jego wielkości. Upatrywał ją właśnie w jego
patriotyzmie i wizji nowoczesnych polskich Sił Powietrznych. Warto przypomnieć,
że Andrzej dostał Legię Zasługi od prezydenta Stanów Zjednoczonych.

W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o katastrofie Tu-154M?
– Zadzwoniła do nas pani Bartoszcze. Była chyba trzecia nad ranem, może wpół do
czwartej, więc wiedzieliśmy z żoną, że coś musiało się stać. Powiedziała nam o
katastrofie. Strasznie nas to uderzyło, bo zrozumieliśmy, że zginął m.in. nasz
przyjaciel Andrzej.

Jak tłumaczy Pan spiralę oskarżeń wobec gen. Błasika rozkręconą po 10
kwietnia.

– Boli mnie bardzo to, że znajdują się niegodziwe i małoduszne głosy (cui bono?)
szkalujące dobre imię śp. gen. Błasika. To tylko może pomagać tym, którzy chcą
odwrócić uwagę od prawdziwych przyczyn katastrofy. Muszę powiedzieć, że
Amerykanie, z którymi rozmawiam na ten temat, mówią, że czują wielki niesmak, że
takie nagonki na zasłużonych dowódców są w ogóle dopuszczalne. Jeśli chodzi o
Rosjan, Amerykanie niestety trochę za późno zaczęli ich poznawać. Teraz już jest
coraz mniej naiwnych amerykańskich oficerów, którzy myślą, że można im ufać.
Niestety, prezydent Obama w stosunku do Rosji jest nadal człowiekiem bardzo
naiwnym. To pewne, że wiadomość o pijanym gen. Błasiku Rosjanie podali dla
odwrócenia uwagi od ich kontrolerów. Można przyjąć, że ci kontrolerzy, jeśli nie
pili, to byli już pijani, bo nawet nie przechodzili przez szczegółowe badania,
które normalnie przechodzą kontrolerzy zarówno w USA, jak i na całym świecie.
Ci, którzy znają Rosjan, wiedzą, że tam, gdzie są najsłabsi, to zawsze kogoś
atakują. Gdy byłem w niewoli rosyjskiej podczas wojny i pracowałem pod
"grupowym", ten bardzo często był pijany.

Jak Pan ocenia prace kontrolerów na Siewiernym?
– Można powiedzieć, że w tym łańcuchu zdarzeń, które doprowadziły do katastrofy
smoleńskiej, są różne ogniwa. Jedne mniej, drugie bardziej przyczyniły się do
tej tragedii. Niewątpliwie jednak jedną z najpoważniejszych przyczyn jest ta, że
kontroler na Siewiernym nadawał komunikat, że samolot jest na kursie i na
ścieżce. I jedno, i drugie było kłamstwem. Nasuwa się więc podejrzenie, że może
specjalnie wprowadzał w błąd załogę tupolewa. Chodzi o to, że tamten zbieg
okoliczności jest wyjątkowo dziwny. Zaskoczeniem był również nagły raport MAK,
bardzo stronniczy i niesprawiedliwy w swej ocenie. Na szczęście świat nie
przyjął rosyjskiej wykładni. W USA raport ten praktycznie przeszedł bez echa, bo
poświęcono mu bardzo mało uwagi. Właściwie po paru dniach ta sprawa "rozeszła
się po kościach".

Uważa Pan, że polskie śledztwo jest przegrane?
– Wydaje mi się, że nigdy nie można zakładać, że coś z góry jest przegrane.
Jeżeli się jednak nic nie zrobi, to wtedy przegramy na pewno. Katastrofę powinna
przede wszystkim badać komisja międzynarodowa. Uważam, że oddanie tego całego
śledztwa Putinowi to był najgorszy błąd, jaki można było popełnić. Nie wyobrażam
sobie, jak można było na to pozwolić. Ja Rosjanom absolutnie nie ufam od 70 lat.
Polski rząd powinien im od początku bardziej patrzeć na ręce, to było nie tylko
nasze prawo, ale i obowiązek. Dając im pełną swobodę prowadzenia tego śledztwa,
Polacy de facto pozwolili im na wszystko. Jestem pewien, że po otwarciu czarnych
skrzynek zmieniali nagrania, wymazując niewygodne fragmenty, na co pozwala
dzisiejsza technika.

Gdyby polski rząd zwrócił się z oficjalną prośbą do Amerykanów o pomoc w
dochodzeniu, uzyskałby ją?

– Od prezydenta USA może nie, ale z Amerykanami warto rozmawiać na ten temat.
Bardzo dobrym pomysłem był przyjazd do USA pani Anny Fotygi i pana Antoniego
Macierewicza. Bardzo dobrze, że rozmawiali z amerykańskimi kongresmenami. Boleję
jednak nad tym, że ich starania nie są poważnie traktowane i doceniane w Polsce.
Nie rozumiem, dlaczego odsądza się w naszej Ojczyźnie od czci i wiary ludzi,
którzy są patriotami? Mam wiele pytań i zastrzeżeń do rządzących w Polsce, jeśli
chodzi o śledztwo, m.in. dlaczego polski rząd zgodził się na to, że nie
otwierano trumien w Polsce? Odczuwam ból i smutek, że zamiast wzajemnie sobie
pomagać i wspólnie występować, to my kłócimy się na swoim podwórku, w swojej
piaskownicy. Jeszcze raz podkreślę, bardzo bolesne dla nas, szczególnie
starszych, jest to, jak zachowuje się władza w Polsce, że jeden drugiemu stara
się zaszkodzić. Powinniśmy współpracować, a nie toczyć polsko-polską wojnę,
ponieważ pracując wspólnie, moglibyśmy wiele osiągnąć.

Dla prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska
najważniejsza jest jednak "przyjaźń" polsko-rosyjska niż pytania o śledztwo.

– Ale nie możemy rozmawiać z Rosjanami na kolanach. Według mnie, występkiem był
już sam fakt rozdzielenia na dwie wizyt w Katyniu w ubiegłym roku. Przecież
najpierw Tusk miał lecieć z prezydentem Kaczyńskim, po telefonie Putina wszystko
się zmieniło. Dziś pan Tusk pierwszy powinien wytłumaczyć się ze swojego
postępowania przed i po katastrofie smoleńskiej. Nie powinien tak łatwo i szybko
zdecydować się na to, że Rosjanie przejmą to śledztwo. W Stanach Zjednoczonych
istnieje Krajowa Rada Bezpieczeństwa Transportu (NTSB), która bada katastrofy.
Podchodzi do nich jednak zupełnie inaczej niż w tym przypadku. Nie bierze się
bowiem wyznaczonych, pojedynczych i tendencyjnych ludzi, tylko prawdziwych
ekspertów, którzy dochodzą do prawdy w sposób obiektywny, bez żadnych założeń,
jakiego wyniku się spodziewamy. My nadal jednak dajemy się brać na lep Rosjan.

Przez dłuższy czas w Polsce media żyły informacją o rzekomej awanturze na
Okęciu, do której miało dojść między gen. Błasikiem a mjr. Protasiukiem przed
odlotem do Smoleńska. Prokuratura potwierdziła w końcu, że żadnej awantury nie
było.

– Tu jest przykład na to, że ktoś celowo stara się wzniecać takie sensacje. Nie
wiem, jakie ma motywy, co nim powoduje, ale jest to niegodziwe. Absolutnie nie
dopuszczam do siebie myśli, że Andrzej mógł wywierać jakiekolwiek naciski na
załogę tupolewa, bo to nie leżało w jego charakterze. Powątpiewam nawet, czy był
w kabinie. Nie mamy bowiem na to żadnych dowodów, a także na to, że spożywał
alkohol. Dlaczego jednak dziś bierze się pod uwagę jedynie próbkę krwi gen.
Błasika, skoro tym samolotem leciało 96 osób? Chodzi o to, że Rosjanie chcieli
specjalnie wprowadzić całą opinię międzynarodową na fałszywy trop, by idąc złą
ścieżką, doszli do tych wniosków, które sami podsuwają. Tu leży cała perfidia
Rosjan, którzy chcą zwać się naszymi przyjaciółmi, lecz w gruncie rzeczy są dla
nas skrajnie nieprzyjaznym państwem.

Wśród polskich wojskowych panuje swego rodzaju zmowa milczenia, nikt nie
zdecydował się otwarcie wystąpić w obronie ani gen. Błasika, ani pilotów.

– Jest to bardzo przykre. Martwi mnie ta cisza wśród wojska, to, że honoru gen.
Błasika bronić musi jego żona. Powinno się publicznie pokazać, jak ona cierpi,
jak to wszystko przechodzi. Każdy znajomy generał, z którym rozmawiałem o tej
sytuacji, podzielał moje zdanie, że jest to w wysokim stopniu nie w porządku.
Uważam, że osiągnięcia Andrzeja i jego wizję na rozwój Sił Powietrznych do
poziomu nowoczesnych sił NATO należy traktować jako jego wojskowy testament. To
był wspaniały przykład dla kolejnych młodych oficerów. Andrzej był patriotą,
bardzo dobrym dowódcą. Generała Lecha Majewskiego, obecnego dowódcę Sił
Powietrznych, widziałem tylko parę razy na zjazdach lotniczych, więc poznałem go
bardzo powierzchownie. Mam nadzieję jednak, że uzna osiągnięcia Andrzeja i
będzie na nich dalej budował. Nie ma mowy o zmianach. Wydaje mi się, że ta cisza
na jego temat w wojsku może być podyktowana strachem. Może wojskowi przeczuwają,
że wracają dawne czasy, PRL-owskie, i na wszelki wypadek nie zabierają głosu. Te
wszystkie rzeczy, które były w toku, gdy Andrzej zginął, należy kontynuować i
polepszać. Niestety, paru dobrych ludzi odeszło z wojska po katastrofie, takich
jak płk Wojciech Stępień czy gen. Krzysztof Załęski.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl