Błasik był dla nas wzorem

Z kadetem Maciejem Krakowianem, studentem Akademii Sił Powietrznych
Stanów Zjednoczonych w Colorado Springs, rozmawia Piotr Falkowski

Jak się zaczęła Pana przygoda z lotnictwem?

– Bardzo ciekawie. Miałem cztery, może pięć lat. Byłem z rodzicami nad morzem
i tam oferowano takie krótkie przejażdżki śmigłowcem po wybrzeżu. Moi rodzice
wykupili taki lot dla całej rodziny. Mnie się to tak spodobało, że w ogóle nie
chciałem z tego śmigłowca wysiadać, a pilot był tak miły, że pozwolił mi ze sobą
latać cały dzień. Rodzice zajęli się sobą, a ja latałem z tym pilotem i
spędziłem na pokładzie nie godzinę, ale osiem godzin. Podobno od tamtej pory już
nie było mowy o niczym innym, tylko że będę latał. Myślałem oczywiście o
dęblińskiej szkole oficerskiej. W gimnazjum dowiedziałem się, że jest liceum
lotnicze i od niedawna znowu prowadzi nabór. Złożyłem dokumenty, nie miałem
problemów z ocenami, więc tym się nie martwiłem. Problemem mogło być zdrowie, bo
tutaj trzeba przejść badanie na komisji lotniczej i otrzymać najwyższą
kategorię. Na szczęście przeszedłem wszystkie badania i dostałem się do liceum.
I potem były normalne czasy liceum. W tygodniu nauka, a w soboty i niedziele
teoretyczne zajęcia lotnicze, takie jak nauka nawigacji. Do tego w wakacje
szkolenie spadochronowe i szybowcowe, a potem nawet na samolotach. Działałem też
w samorządzie.

Skąd w takim razie ta Ameryka?

– Wyobrażałem sobie wtedy, że ukończę liceum, pójdę do Szkoły Orląt i zostanę
pilotem wojskowym. Wtedy dopiero wdrażano F-16 i wszyscy marzyliśmy, żeby kiedyś
zasiąść za jego sterami. Kiedy byłem w drugiej klasie, pojawiła się u nas
attaché lotniczy USA z propozycją przyjęcia od nas jednego lub dwóch kadetów do
Akademii w Colorado Springs. Ja jeszcze nie mogłem startować, ale bacznie
przyglądałem się staraniom kolegów. Wówczas dostał się od nas Kajetan Łapczuk,
który już teraz ukończył Akademię. Stwierdziłem, że rok później spróbuję. No i
się udało.

Ale to chyba nie było takie proste?

– No nie. Szkoła najpierw musiała wytypować osoby na potencjalnych kadetów.
Chodziło o oceny w nauce, znajomość języka angielskiego i ogólną dyscyplinę.
Znalazłem się w tej dziesiątce wytypowanej do rozmów z attaché. Potem została
nas siódemka. Przyjechał do szkoły płk Walter Munier. Najpierw przeprowadzał
rozmowy z każdym z naszej grupki. Zadawał różne pytania, niektóre podchwytliwe,
oceniał poziom języka angielskiego. Chciał też wyraźnie sprawdzić, czy mamy
takie cechy, jakie są cenione w Akademii, czyli szczerość, umiejętność
współdziałania. Pułkownik wybrał z siódemki cztery osoby i musieliśmy przejść
cały program wyznaczony przez Akademię tak jak każdy kadet amerykański.
Zdawaliśmy w ambasadzie maturę amerykańską, a dokładnie test SAT, na podstawie
którego ocenia się kandydatów na studia w USA. Z tym, że Amerykanie mogą do
niego podchodzić kilkakrotnie, a my mieliśmy tylko jedną szansę. Cała nasza
czwórka wypadła bardzo dobrze, więc bez trudu dostalibyśmy się na dowolną
uczelnię amerykańską. Akademia ma oczywiście dodatkowe wymagania. Poza tym
zaproszenia wysłano do bodajże 90 krajów i każdy wysłał też po cztery osoby, a
miejsc jest 15, bo tyle jest co roku dla obcokrajowców. Było więc jeszcze wiele
testów, prac do napisania, pytań, sprawdzian fizyczny. Po tym cały pakiet
naszych wyników został wysłany do Akademii i ona zadecydowała, kto zostanie
przyjęty. Okazało się, że ja jestem tym szczęśliwcem. Rok później kolejnemu
Polakowi, Krzysztofowi Ryszce, udało się dostać.

To znaczy, że nieźle wypadacie w porównaniu z resztą świata.

– Oczywiście. Zawsze, kiedy Polska otrzymywała zaproszenie z Akademii, to
ktoś się dostawał.

Czym różni się nauka w Akademii od tego, co robią Pana koledzy w
WSOSP?

– Cały system szkolenia w lotnictwie wygląda inaczej. U nas nauka trwa pięć
lat i kończy się uzyskaniem tytułu "pilot samolotu odrzutowego", "pilot samolotu
transportowego" lub "pilot śmigłowca". Edukacja Amerykanów jest w pełni
nastawiona na latanie i w ciągu tych pięciu lat mają cały czas szkolenia
praktyczne. Wszyscy moi koledzy, którzy kończyli ze mną liceum, teraz już
latają. W Stanach Zjednoczonych nauka jest podzielona na dwa etapy. Pierwsze
cztery lata to wykształcenie ogólne. Akademia oferuje wszystkie kierunki studiów
jak na uniwersytecie czy politechnice. Od nauk politycznych, poprzez
zarządzanie, biologię, chemię, po różne rodzaje inżynierii. Zatem przez cztery
lata zdobywamy wykształcenie ogólne w wybranym przez nas kierunku oraz
wykształcenie ogólnowojskowe. Potem dopiero określa się swoje preferencje, co
się będzie robić po Akademii. Czy się chce być pilotem, czy inżynierem, czy też
zajmować się w Siłach Powietrznych logistyką albo finansami. Akademia
przygotowuje oficerów na wszystkie stanowiska. Mamy też pulę przedmiotów
ogólnych obowiązkowych dla wszystkich. Ze mną jest trochę inaczej, ponieważ od
początku jestem przygotowywany do tego, żeby wrócić do Polski i zostać pilotem w
Siłach Powietrznych. Z tym, że mogłem sobie wybrać tak jak wszyscy kierunek
wykształcenia ogólnego i zdecydowałem się na nauki polityczne ze specjalizacją
stosunki międzynarodowe.

Czyli kadeci długo w ogóle nie latają?

– Te kursy, które są oferowane przez Akademię na pierwszym etapie, to raczej
to, co mieliśmy w liceum lotniczym, czyli spadochrony, szybowce i podstawowe
szkolenie samolotowe. Mamy pięć skoków, po dziesięć godzin na szybowcach i
samolotach. Czyli mniej więcej tyle, ile już wykonałem w liceum. Ja jeszcze
zapisałem się na zaawansowany kurs szybowcowy i zostałem instruktorem
szybowcowym. Więc teraz szkolę też młodszych kadetów na szybowcach. To ciężka
praca, bo trzeba wstać o piątej i jechać na lotnisko. Ale też wyjątkowe
doświadczenie, bo w wieku 19 lat już szkoliłem osoby dużo ode mnie starsze. W
Akademii jest dużo byłych podoficerów, nawet weteranów z Iraku, którzy dostali
propozycje podniesienia stopnia i kwalifikacji. Z drugiej strony nie wiem, jak
to będzie, gdy wrócę do Polski. Koledzy już mają po 40 godzin wylatanych na
samolotach wojskowych, ja tyle samo, ale tylko na szybowcach. W Polsce
kształcenie na WSOSP jest nastawione na inżynierię, czyli oni mają już dużą
wiedzę o samolotach, a ja wiem tyle, co z liceum i tych kursów ogólnych. Jestem
więc sporo do tyłu. Nie wiem, czy to się wyrówna. To dopiero za kilka lat
zobaczymy.

A co teraz Pana czeka?

– Mam zostać pilotem samolotu odrzutowego, ale jeszcze raz muszę przejść
badania lekarskie, żeby sprawdzić, czy zdrowie mi się nie pogorszyło. Poza tym w
maju, po zakończeniu roku akademickiego w Akademii muszę przejść szybkie
szkolenie oficerskie, żeby poznać polskie realia. Wtedy złożę przysięgę i
zostanę podporucznikiem. A potem wracam do USA na szkolenie samolotowe, które
trwa dwa lata. Po kolei na samolotach T-6, T-38, kończąc na F-16. Do Polski mam
wrócić jako pilot F-16.

Teraz nosi Pan mundur amerykańskiego kadeta. Za sterami F-16 poleci
Pan już w kombinezonie z polskimi naszywkami?

– Oczywiście. Teraz też mam wpiętą biało-czerwoną szachownicę naszych Sił
Powietrznych i napis "Poland".

Jak Panu szła nauka w Colorado Springs?

– Na szczęście nie mogę narzekać. Jeśli chodzi o oceny i funkcje, jakie
pełnimy, to cała nasza trójka Polaków wypada bardzo dobrze. Wszystkim w Akademii
zarządzają sami kadeci. Mamy takie kadeckie stopnie i funkcje. Może tak się
zdarzyć, że ktoś ma pod sobą dwustu ludzi, jeśli jest dowódcą eskadry. Ja w
poprzednim semestrze byłem dowódcą oddziału i miałem pod sobą sześćdziesięciu
innych kadetów. Rok wcześniej byłem tzw. pierwszym sierżantem eskadry, czyli
nadzorowałem pod kierunkiem dowódcy dwieście osób. Mam taki stopień
kadeta-kapitana. To nie jest żaden prawdziwy stopień oficerski, tylko taki
wewnętrzny Akademii na wzór prawdziwych. Cała władza jest sprawowana przez
kadetów, oczywiście pod okiem prawdziwych oficerów, po to, żeby ćwiczyć
zdolności przywódcze i umiejętność współdziałania. Myślę, że to dobry system.
Nauka od początku tego, jak współpracować z ludźmi, którzy są pod nami, nad
nami…

Katastrofa smoleńska zastała Pana w USA?

– Tak, ze względu na różnicę czasu było to w nocy. Kajetan wracał skądś późno
i jeszcze nie spał. Zobaczył tę informację w internecie. Zadzwonił i powiedział
mi, że spadł rządowy samolot z prezydentem i generałem Błasikiem, bo on był nam
akurat bardzo bliski.

Spotkał Pan wcześniej dowódcę Sił Powietrznych?

– Generał Andrzej Błasik też był absolwentem liceum lotniczego, więc kilka
razy nas odwiedzał. Byłem przewodniczącym samorządu, więc go witałem, coś mu
wręczałem. Byliśmy też zaproszeni na jego nominację generalską do Pałacu
Prezydenckiego. Także przed wylotem do USA miałem możliwość krótkiego spotkania
z generałem Błasikiem. Jeszcze w święta przed katastrofą smoleńską spotkaliśmy
się razem z Kajetanem z generałem i rozmawialiśmy o naszej przyszłości w Siłach
Powietrznych. Przedstawił nam swoją wizję, mówił, że jest z nas dumny i bardzo
zadowolony, że ma trzech ludzi w Akademii. Dla nas generał był bardzo ważnym
człowiekiem, wzorem lotnika.

Co by Pan poradził nastolatkowi, który też marzy o lataniu? Co jest
najważniejsze?

– Oceny grają dużą rolę, więc trzeba się dobrze uczyć. Ponadto wiadomo, że do
bycia pilotem potrzebne jest idealne zdrowie. Trzeba zatem uprawiać jak
najwięcej sportów, szczególnie takich, w których podnosi się wydolność
organizmu, unikać używek. Komputer jest najgorszym wrogiem. Nie dość, że
jesteśmy w pomieszczeniu, to niszczą się oczy i kręgosłup. A więc zdrowie, sport
i oceny. Trzeba też rozwijać swoją pasję lotniczą, czytać o tym, dowiadywać się
jak najwięcej.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl